piątek, 17 października 2014

Julia kończy z żartami.

Julia Marcell i jej muzyka były ze mną od bardzo dawna. W czasach licealnych pomagała mi wkroczyć gibkim krokiem w zupełnie nowe środowisko. Od "June" zmieniło się bardzo dużo. Dorosłem ja, dorosła też i Julia. Dojrzało brzmienie, które obecnie jawi się jako mroczne, pełne nieokiełznanych emocji. Pełne pasji. Nie oznacza to broń Boże, że na "It Might Like You" i "June" nie było pasji - z tą płytą artystka wskoczyła po prostu na zupełnie nowy poziom, absolutnie nową ścieżkę. Level up pod każdym względem.

Zmieniła się też okładka - już nie kolorowa i krzykliwa jak dziecko z "June", teraz modne są mądre spojrzenia i stonowane połączenie czerni i bieli. Faszionelki - fakt konieczny do zapamiętania. Groszki już nie wrócą do łask tej zimy. Wróci za to Julia, która wyznacza nowe trendy i ścieżki w swojej twórczości.
Były już indie akustyczne motywy. Potem taneczna elektronika.
Żarty się skończyły - teraz czas na sentymenty.
A ja zapraszam do lektury.

Julia Marcell - "Sentiments", MYSTIC, 2014

Może powagi tych introwertycznych emocji nie słychać na singlowym "Manners", które otwiera krążek. Jest to po prostu prześmiewcza karykatura na dzisiejszą gimbazę z popową przyśpiewką w stylu "Nananana" i genialnym refrenem pointą. Idealne rozpoczęcie nowego roku szkolnego.  Myślę, że dlatego trafiła na singla. Uczynienie "Manners" singlem było jednak w moim odczuciu błędem. Po takiej przesłance szykowałem się na rockową nawalankę na gitarach i po pierwszym odsłuchaniu byłem trochę zawiedziony. Byłem skłonny nawet uznać krążek za nudny.
Punkt patrzenia zależy jednak od punktu siedzenia.


środa, 8 października 2014

Lajtowa płyta.

Siemanko!

Fakt, w porównaniu do wakacji to teraz na blogu tak naprawdę pustki jak przed strzelaniną na westernie. W każdym razie chciałem dziś przyjść i przerwać tę cholerną, niezręczną ciszę swoimi frustracjami związanymi z zajęciami kopania piłki - jak się domyślicie obrzydliwie lipnymi. Coś na zasadzie jest wąsaty Pan wuefista, który chodzi po boisku, gwiżdże bo gwiżdże - sam pewnie nie wie po co i co jakiś czas radzi postawić inaczej stopę. Nożesz na co ja się do jasnej ciasnej zapisałem?! Gdzie ja wylądowałem?! Przecież od gimnazjum nie grałem w piłkę nożną, a już w tamtych słynnych, zamierzchłych czasach moja gra polegała bardziej nie na kopaniu, a na zabawie w chowanego z kulą syntetycznego sztucznego tworzywa. No i miałem tutaj przyjść, wylać swoje żale i frustrację, opisać płytę, której poziom mroczności przeraża nawet najzagorzalszych emosów. No ale  nic. Na szczęście sytuacja się nieco ustabilizowała, bo jednak będę mógł chodzić na basen, na który chciałem chodzić. Zatem zamiast mroku wstanie na Muzycznych Korkach słoneczko, piękna polska złota jesień i spokojny popik. 
Zapraszam do lektury!

Varius Manx - "Eno", Pomaton EMI, 2002

Dla niektórych pewnie płytka stara jak świat, bowiem gdyby "Eno" było człowiekiem prawdopodobnie zaczynałoby gimnazjum (ja dzisiaj ciągle tylko o gimnazjach, nie wiem co się tutaj dzieje - jakaś nostalgia za przeszłością?). Tytuł trzyma się znowu tej samej formuły, stosowanej przez zespół od 1994 roku, która brzmi mniej więcej "nazywajmy wszystko trzyliterowymi wyrazami na literę e"! Tym razem padło na wyraz eno. Nic Wam on nie mówi? 

Nic dziwnego! Spokojnie, nie jesteście skończonymi tumanami, które o świecie wiedzą tyle co bulwa kapusty rosnąca na polu. Aby natrafić na trop eno musicie szukać nie w języku polskim, a w grece. Tam znajduje się już w słownikach ów wyraz i oznacza "wino". I to miałoby sens zważywszy na to, że dwie pozycje na albumie odnoszą się właśnie swoimi tytułami do tego trunku, dostajemy bowiem powiązane ze sobą żwawe kompozycje "Smak białego wina" oraz "Smak czerwonego wina", obie niby akustyczne, ale pełne tuptającej perkusji i elektrycznych riffów w tle. Czyżby zespół chciał nam już na wstępie oświadczyć"jesteśmy niczym wino - czym starsi tym lepsi"? Takiej ideologii niestety przy promocji albumu nie zastosowano, ale niektórzy ENO rozwijają jako 
Energetyzujące, Nowoczesne, Oryginalne. 
Na każdym kroku progress. Cuda na kiju, miód z domowej pasieki i pyszne maliny za jedyne kilka grosików. Myślę, że od tych trzech epitetów najłatwiej zacząć recenzję "Eno".




Czy naprawdę jest to jakiś ponadprzeciętny poziomowo, nowoczesny album, zawierający same oryginalne kompozycje? Dla niektórych pewnie tak. Ja słyszę tutaj dwanaście kompozycji - bardzo delikatnych, spokojnych, jesiennych z chwytliwymi refrenami. Formuła idealna do radia, bo jak już w Złotych Przebojach poleci takie przykładowo "Moje Eldorado", to wszyscy tupią nóżką i jest ogólnie niesamowicie przyjemna atmosfera w tych gospodarstwach domowych, gdzie zwykle Złote Przeboje lecą. Może oryginalność tego albumu jest dla mnie porównywalna z oryginalnością kotleta schabowego na obiad, aczkolwiek nie oznacza to, że nie jest to smaczny posiłek. Jeśli szukacie czegoś totalnie lekkiego na powroty z pracy, czy szkoły, kiedy jesteście totalnie wymęczeni, to "Eno" wydaje mi się idealne. Co więcej dla tych, którzy są podatni na jesienne dołki - ładunek energetyzujący w tych piosenkach jest bardzo duży. No po prostu jakoś tak pozytywniej się na serduchu robi. Więc słoneczna energia w gitarowych riffach i saksofonie Kuby Raczyńskiego faktycznie się znajduje gdzie trzeba.

Większość utworów to nieskomplikowane piosenki o miłości. Znowu popowa swoboda, melodyjność docierająca do najgłębszych pokładów wrażliwości. Niektórzy hejterzy mogą powiedzieć, że te piosenki są strasznie proste i wręcz odrzucająco infantylne, My hejterów się na szczęście nie słuchamy i mamy własne rozumki, więc kiedy oni słysząc "Znów być kochaną", baśniowe w warstwie muzycznej "Nowy Jork i My" czy "Nie ma sprawy" dławią się swoim toksycznym jadem, my możemy delektować się szczerymi historiami, które wyśpiewuje nam do ucha Monika Kuszyńska - niestety nie śpiewająca już w zespole Varius Manx (gdyby ktoś nie wiedział - zespół ten specjalizuje się w tym, że romansuje z kolejnymi wokalistkami na kolejnych - niestety jak dla mnie coraz słabszych płytach. Śpiewała tam już, o całowaniu się z gwiazdami Anita Lipnicka, potem Kasia Stankiewicz opowiadała o tym jak widziała orzełki. Takie opowieści różnej treści. Grupa przechodziła rozmaite perturbacje przy mikrofonie). Jakie piosenki należą do moich ulubionych z "Eno"? Pośród tych popowych radio songów znajduje się bardzo spokojna perełeczka, delikatna i wydawałoby się krucha jak beza na cieście "Czas, który masz", mocniejsze brzmieniowo niż reszta, tytułowe "Eno" to instrumental, który przywodzi na myśl garażowe granie prawdziwego, młodzieńczego rocka. Moja fawrotyka z całego materiału to jednak druga piosenka na płycie - "Ja, Amanda". Zawsze słucham tej kompozycji i dziwię się, że nie została singlem - potencjał na letni hicior. Chociaż może to i nawet lepiej, że nie zyskała popularności, gdyby radia wałkowały ją wówczas w kółko, dziś nie byłoby takiego zachwytu nad tym powerem.


Ogółem - "Eno" to bardzo słoneczna płyta i jeżeli ktoś szuka czegoś lajtowego na jesienne powroty do domu, bez żadnych dramatycznych treści, to właśnie znalazł coś idealnego dla siebie.