wtorek, 2 czerwca 2015

Florence + the rockowy pazur

Wiecie, że nowa płyta Florence + The Machine właśnie pojawiła się w sklepach? Radia co chwila puszczają kolejne nowe piosenki, więc pewnie wiecie. Wprawdzie miała być dzisiaj opisywana polska płyta, ale ta premiera wydaje mi się o tyle kuszącym kąskiem, że postanowiłem się jej przyjrzeć i opisać swoje wrażenia. W końcu nowa płyta Florence to nie byle co! A do polskiej muzyki wrócę za tydzień, bo tutaj również się dzieje (przypominam, że dzisiaj premiera singla tegorocznego Męskiego Grania z Melą Koteluk i Fiszem, co wydaje się całkiem fajnym połączeniem oraz premiera piosenki Donatana i Maryli Rodowicz, co wydaje się już nieco bardziej absurdalne. Myślę, że o takich rzeczach to nawet sam Witkacy nie śnił).
Tak czy inaczej - zapraszam zatem do lektury!

Płyta: Florence + The Machine - "How Big, How Blue, How Beautiful"

Wydawnictwo: Island Records

Rok wydania: 2015

Ile piosenek?: 11 na zwykłej wersji, 16 zawiera wersja deluxe

Najlepsze z nich: "Varius Storms & Saints", "St Jude", "How Big, How Blue, How Bueatiful", "Long & Lost", "Third Eye"






Bardzo lubię takie recenzje w ciemno, kiedy nie znam jeszcze opisywanej płyty. Odkrywam ją wtedy tak naprawdę razem z Wami, integracja z czytelnikiem pełną gębą, łączenie się z kosmosem i te sprawy. Poza tym fajnie wraca się do takich rzeczy na przykład rok później i patrzy jak zmieniło mi się zdanie na temat niektórych piosenek.

Nową płytę grupy Florence Welch otwiera znany już chyba przez wszystkich "Ship To Wreck" . Już widać, że będzie to płyta inna od poprzedniczek ("Ceremonials" i "Between Two Lungs" - swoją drogą bardzo ładne płytki). "Ship To Wreck" to porzucenie dotychczasowej stylistyki królowej alternatywnego popu, odzianej w wianki i śliczne, zwiewne sukienki. Florence + The Machine już na samym początku sięgają po brudne, rockowe, brzmienia zalatujące trochę muzyką The Cure. To jednak bardzo dobra inspiracja, a zmiana jak dla mnie idzie bardzo na plus dla zespołu. Swoją drogą zauważyliście, że ostatnio bardzo modny jest powrót do rockowego pazura?

Następnie dostajemy znowu osłuchaną już piosenkę, ponieważ "What Kind Of Man" było pierwszym zwiastunem nadchodzącej płyty. Florence + The Machine nie można niczego zarzucić jeżeli chodzi o radiowe hiciory na nowej płycie. Nie są to banalne pioseneczki, ale mają chwytliwy refren i przyzwoicie napisaną muzykę. Jest też w tym wszystkim energia, która roznosić będzie na pewno wszystkie letnie festiwale w 2016 roku. Pytanie tylko, gdzie pojawi się u nas Florence. Na Openerze, czy OWFie?

Bardzo ciekawymi pozycjami na albumie są tytułowe "How Big, How Blue, How Beautiful", "Queen of Peace" zaczyna się znowu bardzo spokojnie, wyciszając słuchacza, ale tylko po to żeby w 40 sekundzie już wybuchnąć rytmicznym uderzaniem perkusji. Widzę tu potencjał na kolejnego singla.
Florence + The Machine ewidentnie zmieniają stylistykę nie
tylko muzycznie. Tutaj
Florence ubrana trochę jak na festiwal bluesowy
w Rawie. Źrodło: florenceandthemachine.net
spokojniejsze od dwóch poprzednich utworów, przeplatając gitarę z elektronicznymi efektami. Piosenka brzmi bajkowo i idealnie nadaje się na utwór tytułowy. Następne po nim

Stopa wybija w podłogę takt, a my pędzimy do "Varius Storms & Saints"  - tym razem słychać lekkie inspiracje Nickiem Cavem. Jest to mroczny, ale jednocześnie bardzo ładny utwór z rewelacyjnym gitarowym riffem, który ciągnie się przez całą piosenkę. Dla kogoś kto lubi flegmatyczną muzykę będzie to prawdziwa gratka. "Deliah"  jest chyba pocieszeniem dla fanów wcześniejszych dokonań Florence, którzy nie do końca pogodzili się z opancurzeniem wizerunku Florence + The Machine. Brzmi trochę jak odrzut z poprzedniej płyty. Gdybym miał obstawiać, to pewnie "Deliah" powstało najwcześniej ze wszystkich nowych piosenek. Jest rytmicznie, skocznie i popowo, ale jak dla mnie nie jest to najmocniejsza pozycja na "How Big, How Blue, How Beautiful". Uszłoby na wersji deluxe albo jako B-Side któregoś z singli, ale nie w środku tracklisty właściwej płyty.



"Lost & Lost" trwa ledwo 3 minuty i jest powrotem do rockowej stylistyki. Utwór jest ciekawy poprzez połączenie spokojnej gitary z elektronicznym beatem, który pobrzmiewa gdzieś w tle. Chór, który towarzyszy Florence Welch w refrenie przyprawia o ciarki. Utwór na duży, duży plus. Coś dla fanów FKA Twigs i dokonań Arcy. Kosmos. Początek "Caught" brzmi nieco bluesowo - trochę jak piosenki Janis Joplin, nieco jak "21" Adele - tyle że zaśpiewane bez tej charakterystycznej chryp wymienionych pań. Mam wątpliwości co do tej piosenki, bo o ile kompozycja muzycznie jest bardzo fajna, to styl śpiewania Florence nie do końca mi do takich bluesowych ballad pasuje, ale to tylko pierwsze wrażenie. Może potem wpadnie mi w ucho. Na pewno kompozytorsko grupa bardzo wydoroślała i doszła do majstersztyku, bo "Caught" mogłoby spokojnie znaleźć się nawet na płycie Amy Winehouse.

"Third Eye", które również pewnie zostanie singlem jest ponownie powrotem do brzmień, przy jakich debiutował zespół. Utworu warto posłuchać chociażby dla mocnej końcówki, w której do śpiewającej na kilku ścieżkach Florence dołącza gitara, smyczki i elektroniczne dodatki. Ewidentny przebój na lato, do którego chce się wracać. "St Jude" oparte jest wyłącznie na elektronicznych wstawkach. Znowu wyczuwam trochę inspiracją Arcą i ostatnio bardzo modną mozolną elektroniką, za którą przepadam. Florence sprawdza się w takim repertuarze o wiele lepiej niż w przypadku bluesowego "Caught". Po takiej kompozycji aż chciałoby się usłyszeć Florence + The Machine na jednej scenie z takimi grupami jak Massive Attack, czy z Lamb.

Ostatni na normalnej wersji albumu jest utwór najdłuższy ze wszystkich na "How Big, How Blue, How Beuatiful" czyli "Mother". Jak dla mnie trochę za długi i zbyt przekombinowany. Zaczyna się genialnie. Klimat buduje gitarka jak z The Doors, Florence też daje radę z wokalem, pobrzmiewa też coś w stylu kamertonu, co nadaje szybki rytm początkowi utworu - trochę jak "Break On Trough (to the other side)". Refren też daje radę i wszystko byłoby super, gdyby "Mother" skończyło się na czwartej minucie. Od czwartej minuty dostajemy przygrywkę zespołu i Florence Welch umieszczoną gdzieś w tle całego pobrzękiwania, wyjącą nic nie znaczące "uuuuu". Tak czy inaczej utwór poza końcówką jest przyjemny i prezentuje się jako mocne zakończenie płyty.


Uwagę zwrócę jeszcze na umieszczony tylko na wersji deluxe bonusowy "Hiding". Nie rozumiem zabiegu nieumieszczenia go na zwykłej wersji. Utwór świetny, który zostawia większy niedosyt niż "Mother" - nadawałby się i na singla, i na wisienkę na torcie, która wieńczy nowy krążek Florence. Świetnie połączona jest tutaj rockowa energia i elektronika, kojarząca się z grupą Phoenix.


Plusy:


  • Dobry rockowy materiał, który na pewno na 100% da sobie radę koncertowo.
  • Kompozytorski majstersztyk grupy. Spora ewolucja od "Between Two Lungs".
  • Utwory są mocne, chwytliwe i szybko wpadają w ucho.
  • Świeża zmiana stylistyki i śmiały krok do przodu.
Wady:
  • Florence nie daje rady rady w niektórych miejscach. Nie chodzi o to, że dziewczyna źle śpiewa. Ona jak na razie po prostu nie pasuje do takiego repertuaru. 
  • Miejscami wystąpiło lekkie przedobrzenie jeżeli chodzi o piosenki (przykład - końcówka "Mother").
  • Brak "Hiding" na zwykłej wersji płyty.



poniedziałek, 1 czerwca 2015

Włochy z Islandią

"Post pojawi się do niedzieli najpewniej" napisałem w poprzednim poście. Ha! Dobre sobie. Odwieczna zasada żeby nie narzucać sobie tutaj konkretnych terminów po raz kolejny została złamana i jak zawsze nie wyszło zmieszczenie się w terminie. Norma. Mam nadzieję, że jesteście do tego przyzwyczajeni i wybaczycie mi to jakoś.

Zastanawiałem się jakie brzmienie zaproponować Wam na leniwy, ciężki i zapłakany deszczem poniedziałek. Stwierdziłem, że najlepsze będą świeczki i kameralna atmosfera. Do tego trochę gitar bo moja własna gitara uciekła nad morze, a ja będę tam dopiero jutro wieczorem (już Pani nie lubię, Pani nadchodząca sesjo).

Artystkę o której będzie dzisiaj mowa znalazłem przypadkiem, gdy posiadałem jeszcze telewizor. Skacząc z kanału na kanał natrafiłem na ciekawy koncert na TVP Kultura. Tym razem nie były to włoskie tenory ani jakieś dziadowskie cosie. Można słuchać. Od razu podłapałem zauroczenie do Pani Emiliany Torrini, jej prześlicznego akcentu, lekko zadziornego wokalu i do całej atmosfery koncertu, który dawał mnóstwo energii. Zaraz po tym postanowiłem przesłuchać sobie jedną z jej płyt. Padło na "Fisherman's Woman" z 2005 roku.

Jak było?

Zaraz się dowiecie. Zapraszam do lektury!


Płyta: Emiliana Torrini - "Fisherman's Woman"

Wytwórnia: Rough Trade

Rok wydania: 2005

Gatunek: Trochę folku, trochę spokojnego indie rocka

Ile piosenek?: 12

Warto posłuchać: "Sunny Road", "Serenade", "Today Has Been OK", "Lifesaver", "Fisherman's Woman"




Dziewczyna Rybaka

Emiliana Torrini jest matką Islandki i Włocha jednak to w tym pierwszym kraju wychowała się ta zdolna Pani i tam zaczęła swoją muzyczną karierę. Zaczęło się nietypowo. Ojciec Emiliany posiada w Reyjkjavik (Boże, co za uporczywa nazwa stolicy) dość znaną restaurację. Szczęśliwe zrządzenie losu zaprowadziło tam Dereka Briketta - właściciela londyńskiej, bardzo cenionej wytwórni One Little Indian Records. Zobaczył śpiewającą wówczas dziewczynę, którą już chwilę potem zaprosił do Londynu do nagrania wydawnictwa. Potem była piosenka dla Kylie Minogue, epizod w soundtracku do Władcy Pierścieni, kolejne płyty. Jakoś się wiodło.

Emiliana długi czas trzymała się z wytwórnią, a w Islandii wydawała kolejne płyta z pogranicza blues'a i trip-hopu. "Fisherman's Woman" miało być krokiem naprzód - wydane za pomocą nowej wytwórni Rough Records odpowiedzialnej m.in. za The Smiths i zwrotem w kierunku innej muzyki.

Z elektronicznych, rozwleczonych brzmień Kobieta Rybaka (z angielskiego "Fisherman's Woman) poszła w kierunku folku i akustycznych brzmień.

Przez prawie cały krążek Emilianie towarzyszy jedynie gitara akustyczna. To ona odgrywa tu największą rolę, a pozostałe instrumenty dołączają się do niej sporadycznie. Jest kameralnie. Zupełnie jakbyśmy siedzieli w salonie przy kominku, a artystka przygrywała nam swoje pogodne piosenki. Jest bardzo przyjemnie. Wyjątkiem jest tytułowy "Fisherman's Woman", w którym rolę głównego bohatera przejmuje pianino.

Perfekcja z każdej strony

Na szczególną uwagę zasługuje perfekcyjny wokal Emiliany, który w połączeniu ze specyficznym akcentem daje naprawdę fajne połączenie. Dziewczyna wykorzystuje dar, który posiada i jest tego świadoma. Świadectwem tego jest trudny do wyparcia z głowy "Lifesaver", czy wspomniane wcześniej "Fisherman's Woman". Najpiękniejsze jest jednak wieńczące płytę "Serenade".

Poza Islandią przebija się też trochę obrazek Włoch. Uciekający poprzez struny gitary w  "Sunny Road"  i  zachowany w energii "Next Time Around" krajobraz tajemniczych uliczek, które aż chciałoby się zwiedzać, skrytych w późno popołudniowym słońcu.

Chłodna i surowa w brzmieniach Islandia i pogodne, rytmiczne Włochy - dwa z pozoru odmienne światy zostały tutaj połączony w jeden, w którym z pomocą zdolnej Emiliany, dzieją się rzeczy niezwykłe. To płyta do której można wracać o każdej porze roku i zawsze znajdzie się tutaj coś urzekającego.

Bardzo lubię ten krążek i w piosenkach wartych przesłuchania mógłbym wymienić wszystkie dwanaście, ale ograniczę się i jeszcze raz zachęcę do przesłuchania. Szczególnie polecam fanom islandzkich, akustycznych brzmień, bo Emiliana Torrini z takim wyjściem na światowy rynek alternatywy idealnie trafia w taki target. Świadczy o tym zresztą to, że po "Fisherman's Woman" artystka nie poprzestała i do tej pory na światowy rynek wypuściła jeszcze dwie następczynie opisywanego tu krążka i choć może nie jest to jakiś straszny sukces komercyjny, to jest to bardzo wartościowa muzyka.