poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Sorry Boys powstają z popiołów

Okładka singla "Phoenix"- bardzo podobna do tej z "The Sun"
jak widać wszystko ma tworzyć zgraną całość
jak na razie bardzo smakowitą dla ucha słuchacza
Dzisiaj premierę miał najnowszy singiel grupy Sorry Boys- już od dawna zapowiadany przez zespół. Po rewelacyjnym, wakacyjno-chilloutowym The Sun, które zyskało przychylność tych starszych słuchaczy, jak i przyciągnęła do grupy nowe rzesze fanów, teraz przyszła pora na pełen emocji Phoenix. Jak słychać z singli prezentujących następcę debiutanckiej płyty formacji ( tak dla przypomnienia Hard Working Classes z 2010 roku) będzie się znacznie różnić od poprzedniczki. Pojawia się pełno syntezatorów, których wcześniej grupa nie używała. Dalej tekstowo przeważa język angielski, a wielka szkoda bo chętnie posłuchałbym pięknego, przepełnionego uczuciami wokalu Beli Komoszyńskiej w naszym rodzimym języku.  Phoenix rozpoczynają pojedyncze chwyty na nieznanym mi bliżej instrumencie (Cymbałki? Gitara elektryczna? Saksofon? A może tylko komputerowy chwyt?) , które przeplatają się gdzieś z gitarą akustyczną i wspomnianymi już syntezatorami, tworząc wpadającą w ucho symfonią. Wiedziałem, że Sorry Boys powstając z kolejnym singlem na pewno mnie nie zawiodą, ale tym razem przerośli moje oczekiwania. Piosenka jest bardzo dojrzała- o wiele bardziej niż wszystko, co wcześniej Sorry Boys robili, ma w sobie jakiś tajemniczy pierwiastek, który przyciąga i gdy utwór się kończy jak prawdziwy feniks powstaje ponownie. Kto jeszcze nie słyszał to gorąco polecam- link pod spodem, a ja tym czasem w oczekiwaniu na jesień i płytę, odtwarzam Phoenix'a ponownie. I ponownie. I potem jeszcze raz.


niedziela, 25 sierpnia 2013

Święto Heinekena #3 "Dzień lukru i cukru-pudru"

Spis treści:
Dzień 1
Dzień 2
Dzień 4

No dobra... Kiedyś trzeba to zrobić, więc powoli wykańczamy moją relację z Opener'a (w końcu kiedyś trzeba :)). Dzisiejszego wieczoru będzie naprawdę mnóstwo przychylnych epitetów, gloryfikacji ponad słońce i innych tego typu miłych rzeczy okraszonych jeszcze na dodatek lukrem- co by było jeszcze bardziej słodko. Dlaczego? Ponieważ uważam, że trzeci dzień Święta Heinekena był najlepszym ze wszystkich tegorocznego festiwalu. Pozytywna energia gromadziła się we mnie całe popołudnie i wieczór, aby w końcu spokojnie wyciszyć się dopiero wczesnym rankiem. Był więc Kaliber 44, który nie wiedzieć skąd dostał się na scenę główną, energetyczna Ifi Ude, jeszcze bardziej drapieżna i rozkręcona Skunk Anansie, dające czadu ze swoją nową płytą Queens of the stone age, mój najukochańszy Hey (<3 <3 <3), bardzo ładne The National i Rykarda Parasol, która swoim przepięknym zachrypniętym wokalem ululała mnie do snu :) Zapraszam!

Kaliber 44
Kaliber- już z Gutkiem.
Od razu mówię, że nie byłem na całym koncercie, gdyż pognałem pod koniec pognałem by zająć dobrą miejscówkę na koncercie Ifi- aczkolwiek gdyby nie ten priorytetowy koncert na scenie Alter Space, to mimo iż zbytnio nie jara mnie rap tak Kaliber we wznowionym składzie- Abradab, Joka i DJ Feel X ze specjalnym gościem- Gutkiem- wokalistą znanego w niektórych środowiskach Indios Bravos (pochwalę się, że wywodzącego się z mojego rodzinnego miasta) i powołanym wówczas tylko na czas festiwalu (bo jak wiadomo grupa postanowiła jednak działać dalej i wydać płytę). Wgłąb Kossakowa poszły największe hity grupy- Normalnie o tej porze i Film (który zakończył cały koncert), piosenki z solowej twórczości Abradaba, które trochę mniej mi się podobają niż twórczość Kalibra. Dodam jeszcze o naprawdę fajnie wykonanej Wenie, którą bardzo lubię :)
Ciekawym urozmaiceniem koncertu był Nie rytmiczny me how z repertuaru Indios Bravos, wykonany razem z Gutkiem. Niestety zaraz po tym pognałem spod głównej sceny w rytm piosenki Chase the devil (tym razem Gutek "coverował" samego siebie).

Ifi Ude
Ifi ponownie zaczarowała moją duszę- wygrałaś Opener'a
dziewczyno!
Koncert, który wygrał dla mnie całego Opener'a. Przyznam się również, że to był jeden z koncertów na które najbardziej czekałem na festiwalu. Ifi przyprowadziła ze sobą bardzo liczną trupę- trzy przemiłe panie (z czego jak się dowiedzieliśmy jedna jest siostrą wokalistki) w chórkach, perkusję, klawiszowca, dwie gitary... bardzo rockowy skład zważywszy na stylistykę wykonywaną przez grupę. Tak duży skład jednak bardzo dodał uroku wszystkim piosenkom. Artystka wykonała kilka piosenek ze swojej nadchodzącej płyty- Shake it don't panic pierwszy raz na przykład ujrzało światło dzienne. Oprócz tego nie zabrakło największego "hitu"- My Baby Gone w rytm, którego wszyscy skakali i bawili się. Należy dodać, że na koncercie można było poczuć się jak na dobrej dyskotece- wszyscy wokoło ze sobą tańczyli, co niektórzy śpiewali razem z wokalistką, wymachiwali dłońmi, a w czasie Fali poszły przez salę fale- magia totalna magia. Z resztą to może kwestia czarów, gdyż piosenkarka początkowo wyszła przebrana za szamankę (strój ten pojawił się również w jednym z jej klipów ;)). Tak- początkowo- gdyż przebierała się ona trzy razy (prawie jak Lady Gaga na trasy Ifi będzie pewnie wozić całą szafę wymyślnych kostiumów). Atmosfera została jednak stonowana podczas poważnej, lekko nostalgicznej Wełny z akompaniamentem wiolonczeli. "Piękny koncert- wygrał jak dla mnie Opener'a"- powiedziałem, nie wiedząc co mnie czeka na Skunk Anansie.

Skunk Anansie
Skin publiczność wokalnie wbija w ziemię, a potem sama jeszcze fizycznie
w nich skacze- gratka dla fanów Skunk Anansie.
Kolejny koncert aż buchający energią. Skin i jej spółka wykonali sporo piosenek z najnowszego albumu- szałowe I believed in you, czy też I hope you get to meet your hero, ale także starsze hiciory- przede wszystkim znany wszystkim Hedonism, trochę mniej Charlie Big Potato i Because of you (po którego wykonaniu miałem prawdziwą "fazę" na ten utwór). Skin porządnie się wydzierała, a nawet skoczyła w publiczność, pośród której zaliczyła nawet spacer, by stać niedaleko mnie, gdy jej koledzy wywijali na instrumentach prawdziwe "cuda na strunach". Było również headbangowanie i śpiewanie You're so fucking political. Bardzo, bardzo dobry koncert i kto nie był niech płacze, i żałuje bo taka okazja może zdarzyć się dopiero za kilka lat. Po takim cudownym koncercie pozostają tylko miłe wspomnienia. Aż miło potem napić się zimnego piwka, czy tymbarka :)
Black Traffic-

Queens of the stone age
Queensi roztańczeni i pełni energii. Zapraszamy
ponownie do Polski!
Zaczęło robić się ciemniej i ciemniej, aż w końcu zapadł zmrok i na scenę weszli Queens of the stone age, promując swój najnowszy album ...Like Clockwork jednak dużo nowej płyty nie było. Przywitali się swoim największym, popisowym hiciorem- Feel good hit of the summer. Potem w świat poszły również inne- No one knows, czy Make it Wit-chu. Z najnowszego krążka jedynym elementem, którego było dużo to psychodeliczne teledyski puszczane w tle, przeplatające się z wizualizacjami okładki. Przy okazji wspomnę o tym, że grupa wygrała dla mnie pod względem najlepszego oświetlenia koncertu- nie wiem, kto za tym stał, ale odwalił kawał dobrej roboty, brawo Queensi- zapraszamy ponownie, jednak muszę udać się na Hey. I w ten sposób oddaliłem się w rytm I appear missing (cóż za zbieg okoliczności :P)- jednak wbrew mojej miłości do Hey'a i Nosowskiej zbierałem się stamtąd naprawdę długo.

Hey
Kasia z uśmiechem powitała wszystkich
przybyłych na koncert jej grupy-
"uściskałabym was"- mówiła
zdjęcie ze strony afterparty.pl
Może miejscówki nie miałem najlepszej przez moje zasiedzenie na QOTSA, ale i tak nie przeszkadzało mi to raczyć się dźwiękami ulubionego zespołu. Grupa zagrała bardzo dużo nowych kawałków- Wilk vs Kot otwierający koncert (ta piosenka zawsze jakoś potrafi mnie zachwycić w wersji live- nie ważne jak często słyszę), Wieliczka (przygotowana jako jedna ze specjalnych niespodzianek), drugą niespodzianką było już z przedostatniej płyty- Nie więcej wykonane z Moniką Brodką, ale momentami były powroty do starości (Zazdrość- którą widziałem już tylko na nagraniach, Schizophrenic family albo znana wszystkim Cudzoziemka w raju kobiet). Był też dawno nie grany cover Everybody's gonna learn sometimes, ale szczerze- Hey powinien wyrzucić go na dobre z setlisty. Pognałem na The National.





The National
Uwaga Panie, Uwaga Panowie- Matt się wczuwa
Może jakimś zbytnim fanem twórczości "Naszynali" nie jestem, ale koncert był naprawdę ładny. NajbardziejI need my girl, wykonane o wiele piękniej niż studyjnie. To muszę przyznać Mattowi Berningerowi- wokaliście i tekściarzowi grupy- w to co robi wkłada naprawdę dużo emocji i to słychać przy może jego niezbyt udanych popisach wokalnych (cóż ja należę bardziej do fanów damskich wokali) jednak na pewno szczerych. I w tym jest jakaś prawda, uczucie. A może zawodzenie pieśniarza wywołane było zbyt dużą dawką alkoholu wypitego w czasie koncertu? Tak, tak- koncert nie był okazją do tego, żeby być abstynentem i po wypiciu całej butelki nieznanego trunku bodajże przy Mr. November Matt poleciał w tłum. Co jeszcze zostało zagrane naprawdę fajnie? Na pewno chyba największy hit grupy- I should live in the salt, a i jeszcze Abel. Pomimo uczucia pustki, które zostało mi po koncercie, do studyjnych podejść The National nie mam zamiaru przechodzić.
w pamięć zapadło mi

Rykarda Parasol
Na ten koncert poszedłem już będąc na pograniczu jawy i snu. Niewątpliwie jednak ten koncert przyczynił się do pojawienia się tego posta akurat teraz- przypomniałem sobie bowiem jak zachwycałem się wokalem pani Rykardy po Openerze i przysięgałem na wszystko, że będę teraz często jej słuchać- i co z tego wyszło?Figa z makiem. Ale wróćmy do wokalu Parasol- przepiękne zachrypnięte głosisko, cholernie zmysłowe. Pamiętam jak wszedłem już na koncert na scenę Alter Space, a artystka akurat grała swój kawałek otwierający najnowszą płytę- Cloak of comedy- poczułem, że przyszedłem w bardzo dobre miejsce. Kobieta świetnie dogadywała się z publicznością, a swoje występy co chwila przerywała konferansjerskimi wykonami. Najlepiej pamiętam opowieść o tym jak powstała piosenka Drinking song z drugiej płyty- "For Blood and Wine", toteż sam utwór też zapadł mi w pamięć- i dobrze, bo jest równie fajny i lekki jak Cloak of comedy. Wiecie co? Uważam, że Rykarda idealnie nadawałaby się do duetu z Nickiem Cavem, a ich występy powinny się odbyć zaraz po sobie. Jej muzyka jest idealna na te jeszcze ciepłe letniojesienne noce- pełna magi i powabnych gitar akustycznych przeplatanych z innymi instrumentami- coś pięknego.

I to by było na tyle. Dziękuję za przeczytanie moich wypocin, przypominam, że zawsze jestem chętny na wymianę spostrzeżeń- muzycznych i nie tylko- pod adresem muzycznekorki@gmail.com także zapraszam was wszystkich- tak samo mocno mogę powiedzieć, że już wkrótce zakończymy tą serię- (wiem cieszycie się już pewnie :P), ale o koncertach jeszcze będziemy gadać- bo nie tylko na Opener'a w czasie wakacji się wybrałem (a i jesienią się coś szykuje). Trzymajcie się i wpadnijcie niedługo na 4. część relacji- jeżeli chcecie być na bieżąco, w prawym górnym rogu bodajże opcja "Subskrybuj" nie gryzie :)

Waflekins


piątek, 16 sierpnia 2013

Wakacyjny muzyczny piknik Soniamiki

Jeżeli pomyślę o muzycznym odkryciu tego lata, osobistym wakacyjnym hicie 2013 to na pewno nie będzie to Blurred Lines ani Roar (o którym ostatnio wspominałem). Ścieżką dźwiękową moich tegorocznych wakacji jest artystka znad Wisły. Z Polski. Już swoją drugą płytę nagrała w Berlinie. Znalazłem ją zupełnie przypadkiem- przez Spotify (o  nim też coś tam mówiłem sto lat temu- jak ktoś nie jest zapoznany to proszę link), ponieważ "Ostatnio słuchałeś artysty X i Z". Skuszony ładną okładką i intrygującą nazwą wykonawcy postanowiłem odsłuchać proponowanego przez serwis, najnowszego albumu SNMK. I muszę przyznać, że wybrałem bardzo dobrze. Niesamowicie wciągnąłem się w klimat krążka i dzisiaj to właśnie o nim będzie "lekcja".
Soniamiki- SNMK,, qulturap 2012
najlepsze utwory- Lemoniada, Samolot, Night is so safe, Jesień na Hawjach
Damskie granie.
Z Soniamiki- a dokładniej Zofią Mikucką, która stanowi cały skład zespołu (poza Łukaszem Lachem z grupy l.stadt, który studyjnie zagrał na perkusji)- moje drogi cały czas się mijały. A to coś znajomi wspominali, że "taka fajna płytka", a to ciągle trafiałem na jakieś wychwalające pod niebiosa artystkę recenzje, ale jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do tego, żeby posłuchać jej dokonań. Gdy po raz pierwszy odtworzyłem album i usłyszałem otwierającą całość Lemoniadę od razu pożałowałem, że tak długo się z tym ociągałem- jest to bowiem idealna kandydatka na singiel promujący płytę. Przedstawia to co nas czeka w dalszych utworach, a jednocześnie wpada w ucho najbardziej ze wszystkich pozostałych piosenek. Co zatem można o niej powiedzieć? Jest to płyta przede wszystkim kobieca. Całość przepełniona jest opowieściami na temat miłości- nie zabrakło miejsca na sporej garści erotykę- tą delikatną jak i bardziej wyuzdaną. Już sama Lemoniada miejscami potrafi prowokować jak na przykład we wciągającym refrenie- "I znów razem na dywanie/ Prawie nie ubrani już/ On wygląda bardzo ładnie/ I bardzo ładnie pachnie". Potem Soniamiki wcale nie pokazuje cnotliwszych obrazów, udowadnia, że kobiety potrafią być sprośne, ale w uroczy i co więcej wpadający w ucho sposób sposób. W ten sposób dostajemy na przykład jednoznaczne Morze- które nie pozostawia żadnych złudzeń co do tematyki. Ksiądz Natanek nie pochwaliłby również kawałków takich jak Może jutro, czy Japamin. Kobiety to jednak nieuleczalne romantyczki- dlatego miejsce znajduje i się dla ckliwego Jesień na Hawajach, mówiącego o tęsknocie, a to radości wynikającej z dzielenia z kimś życia w Samolocie, czy po prostu urokliwej Kate. Momentami przez tą kobiecość jest jednak nie tyle ambitnie, co odmóżdżająco i słuchający płyty mężczyzna może poczuć się momentami przesycony tym lukrem (i sięga po piwo :P).

Dzikie disco pląsy.
Muzycznie płyta zahacza o elektronikę połączoną silnie z muzyką disco, a wokal Soniamiki ździebko (ale tylko ździebko) przypominający młodą Madonnę jest świetnie dopasowany do klimatu. Piosenki w większości zachęcają do tańca swoimi szalonymi liniami głośnych basów, skocznymi perkusjami i dość specyficznym tempem narzucanym przez syntezatory. Obok Lemoniady (bo to najsilniejszy punkt płyty) najlepsze muzycznie według mnie jest zawadiackie Night is so safe, które na myśl przywodzi szalone prywatki w stylu lat '80. Świetnie wchodzi w głowę refren "Nie idę spać/ Wy też/ What it's like to be when night is so safe". Ta taneczność jest utrzymana również w kolejnym kandydacie na singla- That's not my thought. Niestety utwory w niektórych miejscach są bardzo do siebie podobne i słuchając Różowego Może jutro i kilku innych kawałków ma się wrażenie, że to już gdzieś było- wszystko nadrabiają jednak genialne partie refrenów, bo każda kolejna jest zdecydowanie inna od poprzedniej. Płytę kończy mroczne All their dance, który mógłby trwać trochę dłużej niż 2 minuty, pozostawia on bowiem niedosyt- gdyby go jeszcze bardziej rozwinąć, SNMK otrzymałby porządne zakończenie okraszone dzikim pazurem. 

Nie do radia.
Niestety o SNMK praktycznie w ogóle się nie mówi, co doprowadziło do tego, że płyta w Polsce przeszła całkiem bez echa, a Soniamiki zostaje kolejną artystką z serii "znana bardziej za granicą niż w kraju"(zauważyliście, że mężczyznom się to nie przydarza?). Na pewno nie jest to płyta przeznaczona do masowych radiowych rozgłośni typu Eska, czy RMF, które- powiedzmy sobie szczerze- nie są jeszcze przygotowane na rewolucyjny pop mieszający różne gatunki. A szkoda bo czuję, że wokalistka ma na pewno głowę pełną wspaniałych pomysłów, które tylko czekają na realizację. Jest to jednak dobra płyta i SNMK oceniam na 6/10, czekając na przyszłe dokonania artystki, które- mam nadzieję- już niedługo podniosą poprzeczkę o kolejny próg.



Waflekins.

czwartek, 15 sierpnia 2013

Fabryka newsów #9 "Muzyczne lato czyli na szybko co się dzieje"

Z takimi koncertami jak tych tutaj na zdjęciu, szykuje się
wspaniała muzyczna jesień :)
Znowu odpoczywamy od Opener'a (myślę, że serwuję go przystępnymi dawkami- do września może się z relacją wyrobię). Wiem, znowu kazałem Wam trochę czekać na ten post, ale niestety ostatnio wolnym czasem nie gardzę i to się odbija również na blogu. W obiecanym poście przedstawię wam kilka ważnych wydarzeń z różnorodnych zakątków świata- będzie i alternatywa, i masowy popik. Amerykańskie listy przebojów i nasza warszawska Stodoła. No to nie ociągam się i zapraszam na muzyczne wydarzenia ostatnich kilku dni :)

  • Znacie Igrzyska Śmierci? Poza fenomenalną sławą jaką pokryła się pierwsza część ekranizacji i wspaniałą historią o tym jak człowiek potrafi być okrutny, stworzoną przez Suzanne Collins film może pochwalić się również wyborną ścieżką dźwiękową, na której poprzednio znalazły się utwory takich artystów jak Taylor Swift, Arcade Fire, Birdy oraz Glen Hansard. Widać, że twórcy ścieżki dźwiękowej postawili sobie za cel utrzymanie wyznaczonej poprzeczki- a może nawet przebicie jej. Ostatnio dowiedzieliśmy się, że grupa Coldplay znana z takich hitów jak Fix You, The Scientist, czy  już nowsze i oklepane przez pół globu Paradise nagrała nową piosenkę, zatytułowaną Atlas specjalnie na potrzeby najnowszej części filmu. Będzie się działo!
  • Czas letnich muzycznych festiwali powoli dobiega końca. Skończyły się już Alter Artowe Coke Live Music Festival i Heineken Open'er Festival. Z Kostrzyna już dawno wynieśli się też ostatni Woodstockowicze. Colours of Ostrava również dobiegło końca. I mimo, że festów jest przed nami jeszcze kilka to ich koniec nie powinien być dla Nas smutkiem! Kolejni artyści zapowiadają swoje występy w Polsce już na jesień i zimę tego roku! Swój przyjazd do warszawskiej Stodoły zapowiedzieli Crystal Fighters (o których już niedługo słów kilka ;) i będę o nich mówić sporo), na Arenie Ursynów swój występ da francuski ulubieniec muzycznych salonów- Woodkid, Biffy Clyro również wpadnie mimo, że jeszcze nie zdążył na dobre zapomnieć o występie w Krakowie. Oprócz tego Glen Hansard (którego przedstawiać chyba nie muszę). Oboje zagrają w warszawskim klubie Palladium (z tym, że Glen ze spółką zagoszczą również we Wrocławiu). Także, wielka Warszawo- szykujcie pieniążki.
  • W masowych mediach ostatnio aż wrze. Swoje single wydały po kolei Katy Perry i Lady Gaga. W przeciągu najbliższych kilku tygodni szykuje się spora bitwa piosenek Roar vs Appalause na listach przebojów wraz z innymi singlami, które cieszą się uznaniem obecnie. Jak dla mnie Roar Katy Perry (ponoć trochę splagiatowane) jest o wiele lepsze, nowy singiel Gagi jest dość agresywnie atakującą ucho elektroniką, której mi jakoś ciężko się słucha (ale niektórzy to lubią)- co więcej jestem trochę zawiedziony, gdy skuszony ofertą jazzowej płyty Lady Gagi dowiaduję się, że to chyba tylko zwykła plotka. Co wygra? Czas pokaże.
  • Arctic Monkeys, którzy występowali na scenie głównej Opener'a, a ja w swojej relacji trochę okrutnie się o ich występie wypowiedziałem, wydają nowego singla (już drugiego po Do I Wanna Know, którego również słyszałem w Gdyni na żywo! :P), zwiastującego nową płytę zespołu. Wraz z klimatycznym, nocnym teledyskiem w necie pojawiła się piosenka Why'd You Only Call Me When You're High?- jaka jest moja opinia? Trochę słabszy od poprzedniego, ale nadchodzący krążek ma szansę stać się jedną z najlepszych płyt Arctic Monkeys. 
Mam nadzieję, że się podobało! Trzymajcie się i czekajcie na kolejne wieści ode mnie, a tymczasem Ja spadam!
Trzymajcie się ciepło.
Waflekins.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Święto Opener'a #2 "Cały dzień pod główną"

Spis treści:
Dzień 1
Dzień 3
Dzień 4

Otóż wracam do upragnionej przez niektórych notki o Openerze! Jeżeli nie jesteście w temacie to zapraszam do części pierwszej (którą macie w linku). Spamu ciąg dalszy i mimo, iż minął dopiero miesiąc to wydaje mi się, że minęło o wiele, wiele więcej czasu, ale do rzeczy! Tytuł tego wpisu już zapowiada to, o czym będę tym razem opowiadać. Same największe szychy całej imprezy plus kilka wyjątków. Drugiego dnia tańczyłem w pogo na Kim Nowak,  zaliczyłem chwilowy wypoczynek przy Sorry Boys, śpiewałem razem z Tame Impala, ze zmęczeniem podziwiałem Arctic Monkeys, ponownie wypoczywałem na Nicku Cavie aby zaraz potem zedrzeć gardło na Marii Peszek. Byłem również w teatrze na sztuce Courtney Love z piosenkami Nirvany w tle, aczkolwiek o ile gra aktorska była na naprawdę wysokim poziomie to całe przedstawienie było jakieś zbyt mozolne (choć i tak wyniosłem z niego pozytywne emocje). Czujecie się zachęceni moją opóźnioną trochę- jak niekiedy nasza kochana polska kolej- relacją? :) A zatem zapraszam do dalszej lektury!

Kim Nowak
Muszę przyznać, że fanem zespołu jakoś specjalnie nigdy nie byłem. Dalej są mi obojętni, ale pod względem publiczności to chyba jeden z najbardziej powerowych koncertów całej imprezy. Chociaż nie rozumiem ich obecności na Mainie. O wiele lepiej sprawdziliby się chociażby na Alter Stage'u- jak dla mnie taka duża scena po prostu ich zjadła. Cieszę się, że udało mi się załapać na skromne, aczkolwiek dające popalić pogo przy Szczurze, czy też AAA! zespół przekazał naprawdę kawał dobrej energii na dalsze koncerty, ale muzycznie jakoś średnio mnie uwiedli. Większość piosenek wpadła jednym uchem, a wypadła drugim. Aczkolwiek bawić się bawiłem bardzo dobrze!






Sorry Boys
Muszę przyznać, że wieczór zacząłem bardzo po polsku i o ile wiele osób już siedziało na Please the trees albo czekało na dobrą miejscówkę przy Tame Impala to Ja zostałem na cały koncert Sorry Boys (których nota bene widziałem dzień wcześniej akustycznie na dworcu i zdołałem zamienić kilka zdań z Belą Komoszyńską- naprawdę miłą wokalistką zespołu- między innymi dowiedziałem się, że nowa płyta już na jesień)! Grupa spisała się naprawdę wyśmienicie i na pewno dali sobie radę na scenie pod namiotem, pokazując prawdziwą klasę w pięknym The Sun, skocznym Chance, czy moim ulubionym, ponętnym wręcz Caesar on fire (chociaż każdy ich utwór jest tak naprawdę w jakiś sposób moim faworytem). Sorry Boys zagrali też zupełnie nowy kawałek, którego nie grali nigdzie indziej- Phoenix- był naprawdę ciekawą kompozycją na miarę nowego singla, aczkolwiek mam obawy, że cała nowa płyta znowu będzie w języku angielskim.

Tame Impala
Z Tame Impala musiałem się naprawdę długo zapoznawać, aby ich polubić jednak koncert w Gdyni udowodnił mi, że kwartetu z Australii nie da się nie lubić. Nie wiem, czy tylko mi, ale ich twórczość mocno kojarzy mi się miejscami z jakąś elektroniczną wersją The Beatles. I mimo, że nie wiem jak Beatlesi spisywali się na scenie, tak Tame Impala naprawdę dało radę. Cieszę się, że udało mi się dojść praktycznie pod samą scenę mimo tłumów jakie grupa Kevina Parkera zebrała pod sceną główną. Pamiętam jak w strugach deszczu skakałem i klaskałem wraz z wieloma innymi osobami już od początkowego Music to walk home by i głównie z nowej płyty pochodził cały set. Oprócz tego grupa wykonała Feels like we only go backwards, czy Mind Mischief wykonane o wiele lepiej niż studyjnie. Po Apocalypse Dreams Australijczycy zniknęli, a szkoda- bo fajnie byłoby usłyszeć np. Lucidity i Jeremy's Storm na krótkich bisach, bo pierwszej płyty było bardzo mało.

Arctic Monkeys
Tego headlinera chyba najmniej miło wspominam. Koncert był nawet dobry- pięknie, fajnie, skocznie, ale ja cały czas odczuwałem, że nie ma tu tego czegoś. Brakuje tej studyjnej magii, która sprawiała, że Brianstorm był taki mroczny, a Dancing Shoes takie przebojowe. Bardzo fajnie wypadło za to na przykład I bet you look good on the dancefloor, które porwało całą nawet najbardziej malkontencką część publiki. Jednak, gdy teraz wspominam ten koncert to myślę, że o wiele lepiej dał sobie radę Nick Cave, który przybył na scenę zaraz po Arktycznych Małpkach, które pożegnały się stonowanymi piosenkami When the sun goes down i 505 (no dobra, bisy wyszły im chyba najlepiej). Aha! Zagrali też Do I Wanna Know- singiel z nowej, nadchodzącej płyty! :)

Nick Cave & The Bad Seeds

O północy w rytm największego hitu z nowej płyty "Push the sky away"- mianowicie We Know Who U R na scenę główną festiwalu wkroczył tanecznym krokiem jeden z moich prywatnych headlinerów- Nick Cave. Naprawdę piękny koncert, do którego muzyk kilkakrotnie wyskakiwał do publiczności. Niestety Ja byłem już zbyt zmęczony staniem w ogromnym tłumie, więc siedziałem lekko oddalony od sceny racząc się kolejnymi piosenkami. Setlista naprawdę przecudowna. Przemyślana pod każdym względem, ponieważ nie czuć było przesytu nową płytą. Jubilee Street, Mermaids, czy Push the sky away zagrane już na zakończenie koncertu zostały przeplecione ze starszymi utworami. Cieszyło mnie słuchanie balladowego Into My arms, rockowe Deanna i The Mercy Seat oraz klimatyczne Papa Won't Leave You, Henry. Na bisy nie zostawałem i w sumie nic nie straciłem, bo był tylko jeden. Wypoczęty pognałem na Marię Peszek.

Maria Peszek
Prawdopodobnie najlepszy koncert całego tego dnia. Maria przyjechała na tegoroczną edycję, promując swoją najnowszą płytę "Jezus Maria Peszek", którą już recenzowałem na samym początku istnienia bloga. Maria stworzyła niesamowity klimat mimo, iż set to krążek zagrany od początku do końca z kilkoma innymi piosenkami ze starszych płyt. Nie zaskakujący set został mi jednak wynagrodzony dawką emocji. Znowu mogłem szaleć pod sceną i śpiewać wraz z tysiącami innych osób. Jednym z moich najmocniejszych muzycznych wspomnień z Opener'a jest właśnie tysiące gardeł wyśpiewujących wraz z Marią refren Sorry Polsko. Chyba nikt nie spodziewał się tak hucznego przyjęcia artystki, która dała z tego co pamiętam, aż 4 bisy! Oprócz materiału z nowej płyty zaskoczyła mnie przerobiona wersja Piosenki dla Edka z pierwszej płyty artystki. To już nie flaki z olejem serwowane na Marii Awarii. Było silnie, było rockowo i z powerem. Maria zaskoczyła też coverem grupy Depeche Mode i wykonaniem piosenki Personal Jesus z płonącymi świeczkami przyczepionymi do ciała Marii. Po tym koncercie poszedłem do namiotu, chociaż z innych scen dochodziły mnie jeszcze pozostałe kończące się powoli koncerty. Tak upłynął mi dzień drugi festiwalu.

Jesteście ciekawi co było dalej? Część trzecia już niedługo. Dziś wieczorem zaserwuję za to jeszcze jednego króciutkiego posta, tak żeby wynagrodzić moją sporą nieobecność. A może chcecie podzielić się swoimi przemyśleniami, podrzucić jakiś pomysł albo polecić swoją muzykę, o której warto byłoby napisać? Piszcie na muzycznekorki@gmail.com :)
Do następnego razu!

Waflekins.