piątek, 25 lipca 2014

Niech gra muzyka!

Ostatnie dni to dla mnie głównie wypoczynek i szykowanie się mentalnie na Woodstock. Jeżeli ktoś z Was również się tam wybiera to w tym miejscu na oficjalnej stronie festiwalu  możecie sobie ogarnąć cały line up łącznie z jubileuszowym koncertem Kasi Kowalskiej, na którym artystka zagra materiał ze swojej debiutanckiej płyty "Gemini" z 1994 (to już dwadzieścia lat piosenek takich jak "Oto ja", czy "Wyznanie" - może przed woodem walnę Wam tutaj recenzję tego krążka?). Wracając do głównego wątku całej dzisiejszej imprezy. Przede wszystkim chciałem tylko powiedzieć, że dalej nie mogę wyjść z podziwu jak statystyki pod postem o Jarocinie idą wciąż do góry - pierwszego dnia mordka mi się przez Was cieszyła jakbym widział co najmniej darmowy bilet na wakacje w Buenos Aires. Postanowiłem iść za ciosem i czym prędzej wrócić i machnąć zapowiedzianą wcześniej recenzję. O czym będzie dzisiaj? Otóż popiszę sobie o jednej z najbardziej eklektycznych płyt polskiej muzyki pierwszej dekady XXI wieku.
Zapraszam do lektury!

Hey - "music.music", Warner Music Poland, 2003
Z deszczu pod rynnę.

Po dość burzliwym okresie w życiu muzycznym grupy powoli wszystko zaczęło się stabilizować i wracać do normy. Gdy w 1999 roku Hey musiał w ramach spłacenia długów z wytwórnią Izabelinu nagrać i wydać płytę kompletnie za darmo, stanął przed kryzysem spowodowanym odejściem Piotra Banacha - dotychczasowego lidera i kompozytora wielu ważnych dla zespołu kompozycji (baj de łej on sam też nie zniknął permanentnie i wciąż prężnie działa między innymi w Indios Bravos). Kasia Nosowska pytała wtedy w nagłówkach swoich felietonów - "Hey is dead?". Na odpowiedź trzeba było chwilę poczekać, ale jak ostatecznie wiadomo zespół żyje pełnią życia i ma się dobrze. Po rewelacyjnie przyjętej nagranej już z Pawłem Krawczykiem płycie "[sic!]" - dzisiaj będącej obok debiutanckiego "Fire" w kanonie kultowych dokonań naszego rocka pojawiła się nadzieja na odbicie się od dna. Jubileuszowa trasa z okazji 10-lecia twórczości grupy, na którą fani wybierali piosenki poprzez specjalną stronę internetową (tak, tak moi drodzy - to nie Metallica pierwsza wpadła na taki innowacyjny pomysł) i wydanie zapisu z poszczególnych koncertów przyniosło równie pozytywny odzew co sam "[sic!]". Podczas gdy materiał zatytułowany      
"[Koncertowy]" zyskiwał kolejne dobrze rotujące recenzje Kasia Nosowska i Paweł Krawczyk ogłosili oficjalnie, że są parą (na rany Chrystusa jak to tabloidowo brzmi - jakbym był  pisemkiem dla gospodyń domowych). Wszyscy fani zespołu oczekiwali na kolejny studyjny krążek, a sami muzycy porównywani byli pod niebiosa z Johnem Lennonem i Yoko Ono. Rzeczywistość jest jednak inna i po wzlotach zwykle znowu następują upadki - tak to już jest, że życie to ciągła huśtawka i równie szybko jak krytyczne głosy zaczęły zachwalać "nowego" Hey'a, tak równie szybko się od zespołu odwróciły. Pofilozfowałem to mogę się skupić na samym "music.music"

Między innymi z takimi kawałkami jak "Miss Ouri" mamy do czynienia na 
"music.music"

wtorek, 22 lipca 2014

Co z tym Jarocinem?

Dzień doberek moje kochane ludki!
Już 80. post nas zastał w całym tym pisaniu bloga - wiecie może o tym? Ktoś liczy? :P
W sumie to bardzo miło, że taki jubileuszowy post zbiegł się w czasie z ważną relacją z jednego z fajniejszych festiwali w Polsce. Otóż pamiętacie jak mówiłem, że wybieram się do Jarocina? Moja podróż niestety skończyła się tak szybko jak się zaczęła, bo był to tylko jeden wieczór, ale wiecie co Wam powiem? Raczej tam powrócę. Może za rok, a może za dwa - na pewno pojadę jeszcze raz. Bo Woodstock Woodstockiem, ale taki Jarocin jest tylko jeden w całej Polsce.

Wbrew pozorom audycja nie zawiera lokowania produktu.
Po prostu smaczny sok i stylowe zdjęcie :P
Na wstępie zacznę od tego, że coś tam wisi w powietrzu i to się wyczuwa, gdy przekracza się bramkę - cienką granicę między rzeczywistym, normalnym światem pełnym problemów i nonsensów, a niesamowitą krainą muzyki, która funkcjonuje w umysłach słuchaczy polskiej muzyki niemal od czterdziestu lat. Co mnie zdziwiło najbardziej - teren całego jarocińskiego gigu jest bardzo, ale to bardzo niewielki. Przypominając sobie arcyogromne Kossakowo, na którego rozbrzmiewa co roku Open'er (moją relację z zeszłego roku możecie przeczytać jak pykniecie sobie tutaj) i zestawiając je z polem jarocińskiego festu, ciśnie mi się na myśl porównywanie Rosji i Watykanu. Tak to wygląda objętościowo. Ale jak głosi znana maksyma - nie liczy się wielkość a jakość! ;)

A ta stała na najwyższym poziomie - w ciągu jednego dnia miałem okazję zobaczyć na scenie między innymi czy nieocenioną Pidżamę Porno. Bardzo fajną sprawą jest rozgrywający się równolegle z jarocińskim festiwalem konkurs firmy Hortex - stają się oni jako tako współorganizatorem imprezy i zamiast piwa w strefie gastronomicznej można zakupić świeże, zimne soki owocowe, wziąć udział w różnego rodzaju konkursach i posłuchać zespołów, które rywalizują ze sobą na dodatkowo ustawionej scenie. Nie wiem, czy był to okrutny wymóg Hortexu, czy po prostu dobrodziejstwo ze strony organizatorów, ale koncerty na dwóch scenach nie pokrywały się ze sobą. Zaważyło to zdecydowanie na długości poszczególnych występów i większość z artystów grała tylko po pół godziny, ale z całą pewnością można było pojechać na Jarocin i usłyszeć absolutnie każdy zespół goszczący w line-upie.
The Real McKenzies, Anathemę,


czwartek, 17 lipca 2014

Wyliczanka #6 "Drzwiowa muzyka"

Dziś będziemy wyliczać na paluszkach piosenki pewnego ważnego dla muzyki zespołu. Są takie bandy bez których muzyka - nawet ta najprostsza, najbardziej pierwotna, docierająca do każdego ucha - nie byłaby tą samą muzyką. Jedną z takich grup są The Doors. Fabryka hitów w stylu introwertycznego psychodelicznego rocka. Bo kto nie znałby chociaż jednej z ich piosenek - "Riders of the storm", "Break on trough (to the other side)", czy "Hello, I love you"? Zwykle zespoły tego kroju cierpią na dosyć smutną przypadłość - bezkształtna masa ludków zna bardzo dobrze tylko te katowane przez radia i przeceniane bez przerwy płyty z serii "The Best Of", kiedy każda taka grupa ma na swoich płytach takie kompozycje, że kolana się uginają. The Drzwi - jak i cały ten dzieciokwiatowoodstockowy rock są bardzo fajne na lato. Dlaczego? Trochę jest w tym ironii. Otóż mimo ciągłego wypierania się epoki, w której żyło pokolenie hippie skipie, to ich utworki są przesiąknięte tamtymi czasami jak gąbka wodą w czasie poobiedniego zmywania. To muzyka parnych, śmierdzących potem małych moteli, oldschoolowych samochodów mknących pośród polnych drug i całego tego westernowego stuffu. Przyznajcie, że takie lato ze starych amerykańskich filmów zawsze Was urzekało! Nie? No to zachwyci na pewno muzyka tamtych lat.
Zapraszam do lektury!

Break on trough (To the other side)

Przebój tylko gwoli wstępu do całości. Znienawidziłbym siebie gdybym tego tutaj nie wstawił. Zanim mnie zbesztacie - wiem, wiem, wiem, że miało być bez kotletowych hiciorów, ale zbyt mocno kocham tę piosenkę, żeby nią tutaj nie zarzucić. Mówi się trudno. Cóż - zawsze jest szansa istnienia jakiegoś specjalnego przypadku, który nie zna jednego z największych przebojów Jima i spółki. Teraz może nadrobić zaległości. Dużo nie trzeba mówić, wystarczy się wsłuchać. I przy okazji nastrajać się na kolejne punkty wyliczanki.
Przyciemnione pomieszczenie, śpiewający Jimmy Morrison -
kiedyś to robili kreatywne teledyski, nie ma co.

środa, 16 lipca 2014

Stworzyć dzieło?! Czemu nie?

Witam Was po straaaaaaasznie długiej przerwie. Wracam dziś z dawno temu zapowiedzianym postem - nie pojawiał się on z różnych przyczyn, a to brak weny do pisania, a to nieco większy projekt (o którym któregoś pięknego dnia Wam opowiem), a to jakieś wydarzenia typu spontaniczny wyjazd, czy kursy do prawa jazdy. Tego lata dzieje się u mnie sporo.
Rok temu opowiadałem Wam o albumach muzycznych, które zwykle mi wraz z tą parną porą roku towarzyszą. Dzisiaj napiszę o krążku, który niedawno dołączył do tego grona i jak dla mnie jest to czołówka pośród tegorocznych wydawnictw. Zastanawiam się nawet, czy również innymi porami roku nie będę katować w odtwarzaczu zestawu jedenastu przepięknych opowieści - bo własnie tym jest przede wszystkim ta płyta. Jak wiecie słuchanie niektórych piosenek przez wszystkie cztery pory roku nie jest u mnie częstym zjawiskiem.
Zapraszam zatem do długo oczekiwanej lektury. ;)

Maja Koman - "Pourqoi pas", 2014, Warner Music Poland

Dopracowane arcydzieło.

Moje pierwsze zetknięcie się z muzyką Mai miało miejsce już dawno, dawno temu. Było to bodajże podczas drugiej edycji telewizyjnego programu "Must Be The Music". Miałem wówczas bodajże 14 albo 15 lat. Pamiętam jednak dobrze ten moment, gdy artystka wyszła wtedy na scenę z małym ukulele pod ręką i uśmiechając się radośnie, wykonała swoją interpretację słynnej piosenki "Stary niedźwiedź mocno śpi". Już wtedy wiedziałem, że mam do czynienia z personą niezwykłą, o której prędzej, czy później będzie głośno. Niestety - nie wiem z jakiej racji - Maja nie dostała się do kolejnych etapów programu. Byłem potem na jurorów programu bardzo obrażony - jak zresztą później zauważyłem - nie tylko ja.

Przez kilka kolejnych lat dojrzewałem i obserwowałem kolejne poczynania Mai - przesłuchiwałem dema, które pojawiały się na serwisie Youtube, przeglądałem fanpage na facebooku w poszukiwaniu informacji o jakiejkolwiek płycie i grzecznie czekałem. Wreszcie któregoś pięknego dnia natrafiłem na informację. Krążek zatytułowany "Pourquois pas" (z francuskiego na polski - "Dlaczego nie?") jest w fazie produkcji. 
Na szczęście już od ponad miesiąca jest już do kupienia, a już w dniu premiery trafił na moją półkę z płytami. Swoje wrażenia ujmę tak - warto było czekać.