sobota, 22 grudnia 2012

Męskie święta z Sinatrą.


http://upload.wikimedia.org/wikipedia/en/9/94/AJollyChristmasFromFrankSinatra.jpgDzisiaj będziemy mówić o Sinatrze. Niewątpliwie jednym z najlepszych męskich wokalistów Ameryki XX w. Wielu dzisiaj kojarzy go z piosenki New York, New York, ale dzisiaj nie będzie o niej, ani płycie z której pochodzi. Mianowicie w 1957 światło dzienne ujrzał specjalny, świąteczny album artysty, nazwany- jakże oryginalnie- A Jolly Christmas from Frank Sinatra. Wówczas zawierał 12 świątecznych piosenek (dzisiaj bonusowo mamy jeszcze dwie- White Christmas oraz Christmas Waltz w wersji singlowej) . Niektóre z nich to bardziej słynne dziś covery- między innymi Jingle Bells, tudzież kolęda Silent Night, czy też mniej znane Have Yourself A Merry Little Christmas. Zawierał także autorską piosenkę twórcy płyty- Mistletoe and Holly. Album z okazji 50. lecia wydania doczekał się w 2007 wznowienia z nową wersją okładki niż dotychczasowa, zaś dwa lata temu płyta doczekała się pierwszego od 40 lat wznowienia na winyl. Zatem zaczynajmy :D


Świąteczny Walc, jemioła i ostrokrzew- czego chcieć więcej?...

Całość otwiera piosenka, którą już wam przedstawiłem w poprzednim poście. Sinatrowa wersja Jingle Bells różni się trochę od tej znanej przez nas. Osobiście muszę przyznać, że bardziej podoba mi się właśnie ta aranżacja- wręcz filmowe brzmienie pozwala nam, abyśmy zwizualizowali sobie obraz zaśnieżonego Nowego Yorku i nas samych mknących przez jego ulice w kierunku cichego domostwa z choinką i płytą piosenkarza pod pachą. Wszystko zaprawione w skoczne brzmienia gitary basowej i wiolonczeli. Idealny przepis na klimat- trzeba to Sinatrze przyznać. Następnie cała atmosfera trochę zwalnia i w The Christmas Song jesteśmy z wolna raczeni, a to pojedynczo pobrzmiewającymi akordami, a to chórem The Ralph Brewer Singers (który wspomagał Sinatrę podczas nagrywania płyty) niczym najlepszym na świecie winem. Co jakiś czas powraca motyw z poprzedniego utworu, dogrywany gdzieś w tle na pianinie. Następnie mamy ów autorską piosenkę, w której Frank współdziała z Dokiem Stanfordem i Hankiem Sanicolą. Jest tutaj zaprezentowany skoczny rytm, do którego głos piosenkarza idealnie się wpasowuje, aby zaraz potem przełamać rytm i w zaciągnąć w końcowych momentach utworu. Genialna gra skrzypiec stanowi wisienkę na tym muzycznym torcie. Polecam przesłuchać.




Następnie słyszymy moją ulubioną trójkę moich osobistych faworytów na tym krążku- zwykle tryptyk I'll be home for christmas, The Christmas Waltz oraz Have Yourself A Merry Little Christmas- od którego zaczęła się moja przygoda z Sinatrą potrafi lecieć w kółko po kilka razy. Śmieszną sprawą jest, że dzisiaj gdyby ktoś usłyszał instrumental do tej pierwszej piosenki, śmiało stwierdziłby, że słyszy muzykę do kolędy Cicha Noc. The Christmas Waltz to równie piękna ballada jak utwór skomponowany przez Sinatrę na potrzeby płyty. Artysta tworzy sielankowy klimat, tak silnie oddziałujący na wyobraźnię jak dochodzące z kuchni zapachy ciast w przeddzień Wigilii. Prze genialna partia chóru, który ma tu nawet własną zwrotkę. Pod koniec Frank Sinatra przemawia do nas- muzyka kończy grać, a on najskromniej jak się da rzuca do nas "Merry Christmas". Have Yourself A Merry Little Christmas tworzy za to znowu klimat spokojny, uspokajający- wprost idealne do puszczenia przy wigilijnym stole. Atmosfera gwarantowana!

Świątecznie jak w niebie.

Na kolejnych kawałkach atmosfera staje się wręcz niebiańska- zarówno po tematyce jak i muzycznie. Tym razem Sinatra porzuca piosenki, poruszające tematykę prezentów, wszechogarniającej miłości i tego, co na świątecznym stole. W The First Noel pojawiają się zaśpiewy typu "Noel, Noel, Noel, Noel/ Born is the King of Israel". Mamy do czynienia z tematyką Betlejem i Aniołów oprawioną w przepiękną grę orkiestry, zaśpiewy chóru i oczywiście- głos Sinatry, bez którego ta płyta nie posiadałaby takiej atmosfery jaką ma zaszczyt mieć. Fakt, że ta część płyty trochę mnie męczy i nuży bardziej niż ta poprzednia- jest trochę monotonnie, gdzieś ginie energetyzm bijący z poprzednich piosenek na rzecz religijnych, kościelnych pieśni, ale i to da się przeboleć, żeby usłyszeć zwieńczenie płyty w postaci pięknej wersji Silent Night. No bo w końcu kto przy wigilijnym stole będzie się dopatrywać tego, że jest za mało skocznie? ;)
Tak jak przy Jingle Bells, znana wszystkim kolęda zamykająca płytę jest podobna do dzisiejszej tylko tekstowo. Muzycznie jest ponownie lepiej niż we współczesnej kompozycji. Miło puścić sobie w odtwarzaczu i popatrzeć przez okno na zasypany śniegiem krajobraz, popijając przy tym gorącą czekoladę.

Świąteczny haczyk.

 Ogółem- A Jolly Christmas from Frank Sinatra to zbiór świetnych, bożonarodzeniowych piosenek, które można śmiało puścić przy wigilijnym stole i się nie zrazić. Niestety z ceną jest już trochę gorzej- w Polsce bowiem nie dostaniecie tej płyty taniej niż za 50 zł (mowa tylko o wersji CD- z winylową edycją jest jeszcze gorzej- zarówno z dostępem jak i cenowo). Zawartość krążka jednakże jest bardzo dobra i wiele osób chętnie sięga po te piosenki w tym pięknym okresie, zatem szczwani wydawcy cenę ustawili dosyć wysoko, aby zarobić na świętej pamięci Franku Sinatrze jak najwięcej. Mimo wszystko polecam każdemu, kto lubi świąteczne ballady tak bardzo inne niż te katowane w radiu. Gwarantuję, że każdy kto wejdzie do waszego mieszkania w Wigilię i usłyszy te dźwięki usiądzie przy stole już zrelaksowany, odprężony i pełen pozytywnych doznań. Niestety wszystko po "przystępnej" cenie ;)


Jak widzicie na tle bloga pojawił się śnieg!
Chciałem wstawić jako tło obrazek, który stworzyłem na potrzeby tej okazji, ale niestety ustawienia bloggera odmawiają posłuszeństwa i żeby was nie zawieść musiałem ratować się przygotowanymi już tłami  :P
Jutro mam nadzieję znów się z wami spotkać w kolejnym poście- będzie znowu świątecznie. Po niedzieli robię sobie mały świąteczny "urlop", aby powrócić do was w środę z wieeeeeelką jak świąteczne prezenty niespodzianką (porzucimy wtedy świąteczne tematy i zajmiemy się czymś innym). Możecie to uznać jako spóźniony prezent świąteczny.
Dzięki za przeczytanie posta i za waszą uwagę.
Do zobaczyska jutro.
Waflekins.

 





środa, 19 grudnia 2012

Przedświąteczne zwiastuny.





W sumie miałem dzisiaj wziąć do recenzji płytę, o której opowiem wam w sobotę (przynajmniej z tego, co mówi mój terminarz- rany, po raz pierwszy żyję zgodnie z jakimś harmonogramem. Czego to całe prowadzenie bloga może nauczyć człowieka :P), ale tamta płyta jest już całkowicie świąteczna i szukając czegoś, co mogło by wprowadzić w ten jakże piękny nastrój wybrałem Ją. Płyta w tytule ani treści nie ma nic związanego z zimą, ale muzyczna zawartość podsuwa mi do wyobraźni inne obrazy. Wprowadza mnie w tak cudowny nastrój, że postanowiłem się tym z państwem podzielić w ramach wejścia w świąteczny klimat (którego na blogu będzie dużo, ale o tym info niebawem). Na ten czas powitajmy świąteczny okres razem z Nią. Gorąco- kontrastując do pogody za oknem- zapraszam do przeczytania nowej recenzji.

 

Słowem wstępu- świątecznie, czy nie?

Macie czasem tak, że płyta po prostu kojarzy wam się z porą roku? Bo album, o którym opowiem w dzisiejszej recenzji jest dla mnie takim właśnie doświadczeniem. Już od pierwszych nutek rozpoczynającej cały krążek June, widzę oczami wyobraźni choinkę, ludzi stojących dookoła- jednych odpakowujących z wypiekami na twarzy swoje prezenty, a innych patrzących na siebie z czułością i życzących sobie wszystkiego co najlepsze.
Tak.
Tym jak dla mnie są piosenki z tej płyty. Świątecznymi hymnami 2011 roku. Wszystkie- bez wyjątku. Wielu z was może domyślać się już po wspomnianej piosence jaki album będzie brany pod lupę. Ci, którzy sądzą, że opowiem o młodej, uzdolnionej dziewczynie, pochodzącej z polski. Niestety znanej bardziej na rynku zagranicznym, niż tym rodzimym, mają rację. Obecnie- z tego co się orientuję- promuje się w Kraju Kwitnącej Wiśni (na jej facebooku, który polecam obejrzeć widnieje kilka zdjęć z tej jakże ciekawej podróży). Nazywa się ona Julia Marcell.
Dosyć gadania- przedstawiam wydaną 3 października ubiegłego roku, nakładem Mystic Productions drugą płytę Julii Marcell, zatytułowaną tak samo jak otwierający utwór. June zdecydowanie różni się od swojej poprzedniczki It Might Like You z 2009 r.- nota bene ostatnio produkcja debiutu artystki została wznowiona i w przyszłych dniach mam zamiar się w nią zaopatrzyć. Wracając jednak do najnowszego dorobku panny Marcell- nie dość, że jest to płyta inna gatunkowo od poprzedniej, to na dodatek o wiele dojrzalsza. Tym razem z autorskim materiałem, nie coverami znanych rockowych artystów przerobionych na akompaniament pianina. Julia zdecydowanie wie już, w którą stronę chce podążyć z ów materiałem i stara się iść obraną drogą- czasem aż za bardzo stara się trzymać tej reguły. Są też momenty, gdy pozwala sobie na odskoki w bok, w mniej mainstreamowe klimaty.






Never trust them. Never.

June rozpoczęte ładną, elektroniczną wstawką jest niczym innym jak oszustwem! Słuchając tytułowej piosenki- numeru jeden na płycie- mamy wrażenie, że będzie to płyta spokojna i anielska. Słyszymy mały anielski chór Julii, śpiewającej na kilku ścieżka, który ustaje, aby ustąpić beatowi i stukaniu perkusji. I wtedy zaczyna się refren, do którego nie wiedzieć kiedy noga sama porywa się do tańca. Warto wspomnieć, że wszystkie teksty (no, może poza refrenem Echo) są po angielsku. Wielka szkoda, ponieważ chętnie wysłuchałbym tych kawałków również w polskiej odsłonie. Zaraz potem przechodzimy do drugiego kawałka, pierwszego singla z płyty, który zwiastował płytę jeszcze przed pojawieniem się jej na rynku. Matrioszka to jedno z najlepszych doznań muzycznych na krążku. Jest skocznie. Jest bardzo singlowo. Ciekawa jest również warstwa tekstowa, ponieważ dopiero dziś- na potrzeby wpisu- dowiedziałem się, że pierwsze dwa wersy pierwszej zwrotki wcale nie są takie jakie mi się wydawały.
Otóż zwykle brzmiała ona dla mnie na wzór "never trust the penis girls/ penis girls with penis hearts" i zawsze zastanawiała mnie ta fraza. Chcąc jej użyć do nagłówka- postanowiłem ostatecznie się upewnić i nie jest to wcale tak jak mi się wydawało, gdyż pierwsze dwa wersy nie mówią o żadnych "penis girls", a "palest girls". Co znaczy na polski język "najjaśniejsze dziewczyny". Dosyć ciekawa wpadka, ale zdarza się. Następnie mamy o wiele spokojniejsze, trzymające się elektronicznej ścieżki z June- wręcz nudnawe Since i trochę lepsze od niego Gamelan. Między nimi znajdziemy jednak bardzo dobry odskok od tych piosenek, CTRL (dużo nawiązania do spraw komputerowych ;p). Jest to kolejny promujący krążek singiel. Zalatuje techno. Nie jest to oczywiście wada! Ten utwór mógłby być spokojnie puszczany na dyskotekach i uwierzcie mi- robiłby furrorę! Zawsze, gdy puszczam to znajomym słuchającym odmiennej ode mnie muzyki, ci siadają i ze zdziwieniem pytają "Co to? Przecież to jest genialne!". I taka właśnie jest ta płyta. Genialna, ale nic na samych zaletach się nie opiera.

 Na drugą stronę płyty.

W ten sposób dotarliśmy do połowy albumu. Utworu Shores. To najkrótszy track z płyty- trwa zaledwie półtorej minuty. Jest to instrumental, stanowiący wprowadzenie do następnej piosenki Echo, utworu przez który ludzie zakochują się w muzyce Marcell.  Doskonale skomponowane partie pianina połączone ze skrzypcami, na których przygrywa Adam Bruderek, gdzieś w tle majaczy beat przypominający perkusję (a może to perkusja? Szczerze mówiąc, nigdy nie rozpoznaję żywej perkusji i tej generowanej komputerowo).  Julia porywa się na śpiewanie po polsku, bawiąc się w kreatywne słowotwórstwo i świetnie jej to wychodzi. No bo kto wymyśliłby tekst? "Zmądrychwstanie racz mi dać panie/ myślobranie?- nie w moim stanie" albo "Słów składanie niedoczekanie/Zdań igranie spisz na kolanie" (już wiecie czemu chciałbym usłyszeć Julię po polsku? ;)
Taki jest właśnie trzeci singiel, który zaszedł najwyżej na Liście Przebojów Trójki- bodajże 5 miejsce. Polecam go przesłuchać na początku, jeżeli nie znacie jeszcze twórczości Julii. To Echo jest najlepsze na rozpoczęcie znajomości.

W podróży na "drugi brzeg" płyty- niestety ten końcowy. Julia pokazuje, że potrafi tworzyć nie tylko spokojne symfonie na pianino. Po Echo następuje moja ulubiona kompozycja. Najpewniej ze względu na zamiłowanie do trip hopu. W I wanna get on fire Julia ucieka do trip hopu godnego jego najjaśniejszych gwiazd. Bardzo przypomina brytyjski zespół Lamb, ale to tylko moje osobiste zdanie. Niewątpliwie jest to jedna z najpiękniejszych dla mnie piosenek z albumu. Nie odniosłaby dużego sukcesu jako singiel, ale koncertowo prezentuje się doskonale jako uspokajacz, gdy wszyscy gibają się na prawo i lewo, zmęczeni po tych szybszych piosenkach.
Crows i Shh oparte są na elektronicznych samplach. Obie są jednak dwiema różnymi piosenkami. Jedna jest mroczna i trochę bardziej skoczna od wspomnianej wcześniej I wanna get on fire. Druga znów przywodzi na myśl dyskotekowe brzmienia, nawiązując do CTRL. W obu Julia tworzy wspaniałe kreacje liryczne z wpadającymi w ucho refrenami. Rozczarowaniem jest tylko kończące płytę Aye Aye- nie dzieje się tutaj bowiem nic. Niby kolejne przedłużenie Echo i tak przedłużonego przez dwie piosenki, niby coś jeszcze innego, a na dodatek podsumowanie wszystkich pozostałych piosenek? Jak dla mnie trochę za dużo jak na parę uszu. Zbytnio przekombinowane- podobają mi się jedynie partie basu i organki przygrywające wesoło.

Podróż dobiegła końca. Czas na wysiadkę.

 Tak oto dobiega końca ta muzyczna, przedświąteczna przygoda z Julią Marcell. Mam nadzieję, że choć trochę zachęciło to was do sięgnięcia po jej dorobek. Bo naprawdę warto. Mimo tego, że na June są momenty słabsze, które nie przyciągają tak bardzo jak lepsze piosenki z krążka, to polecam przesłuchanie w całości. Wielu z was się przekona i przygarnie jej muzykę na dłużej. Niektórym może nie podejść, bo znam i takie przypadki. Pomimo tych wszystkich niedociągnięć- to dopiero druga płyta artystki, znacznie lepsza od poprzedniej, oryginalna i jest to niewątpliwie jedna z ważniejszych płyt- zarówno polskich jak i niemieckich 2011 roku (nie wiem nawet, czy nie nowej dekady :D). Mogę też polecić wybranie się na koncert- ja Julię miałem okazję widzieć dwukrotnie. Raz troszkę krócej, bo na Męskim Graniu i raz na pełnym koncercie. Mogę powiedzieć, że wszystko, co słabe na płycie jest nadrobione na żywo. Julia to osoba, z której cała Polska powinna być dumna.

I teraz przyszedł czas na zupełnie inną tematykę.
Dziękuję, że ktokolwiek na tego bloga zagląda. Wczoraj dobiliście do 109 wyświetleń. Dopiero raczkuję i chciałbym, aby każdy kolejny artykuł był lepszy od poprzedniego. Wciąż się rozwijam i to tylko dzięki wam to się dzieje. Od przyszłych tygodni mam zamiar wystartować z czymś na wzór akcji promocyjnej- ale szczegóły niebawem, na razie nic nie powiem, ażeby nie zapeszyć. W każdym razie może być ciekawie :)
Ten i przyszły tydzień będą bardzo świąteczne, pojawi się kilka zmian na blogu. Będzie miło, przytulnie i świątecznie- jak w każdym domu na święta. Mam nadzieję, że będziecie dalej chcieli ze mną spędzać ten grudniowy okres i poświęcić tej stronie raz na jakiś czas trochę czasu. Być może zostanę z wami na dłużej i w 2013 dam o sobie znać pełną gębą :D
Jeszcze raz chciałem wszystkich pozdrowić, uściskać i zdradzić dla zachęty, że sobotni artykuł będzie dotyczyć Franka Sinatry- artysty, którego podziwiam. Uwielbiam. Jego głębokiego basu mógłbym słuchać godzinami. Będzie ciekawie, polecam zajrzeć w sobotę (już tak totalnie świątecznie). Zapraszam i na zachętę- jak zawsze piosenka.


Waflekins.


niedziela, 16 grudnia 2012

Dziewczyna, która uciekła.

Nie było jej od 2008 roku, kiedy zamknęła swoją dyskografię albumem Safe trip home. Wówczas płyta odniosła o wiele mniejszy sukces niż dwie poprzedniczki. Może dlatego, że bardzo odbiegała od tego, co artystka zaprezentowała na poprzednich krążkach? Albo była to po prostu płyta udowadniająca, że autorka nie jest tylko kompozytorką radiowych hitów i potrafi stworzyć coś bardziej poważnego niż cieszące się sławą pop-songi?

W każdym razie od tamtej pory Dido pojawiała się w mediach tylko sporadycznie- dowiedzieliśmy się o jej ciąży, potem tworząc piosenkę do filmu 127 Hours wraz z AR Rahman'em, została nominowana do Oscara (na gali jednak nie wystąpiła), co jakiś czas pozwalała też sobie na koncertowanie, ale o artystce wciąż było cicho. Dopiero niedawno zaczęło dziać się coś poważniejszego. Dido na swoim facebooku, co jakiś czas informowała o tym, że już niedługo będzie wchodzić do studia. Potem zaczęły się sesje zdjęciowe i coraz ciekawsze newsy- największy szał wywołała lista jedenastu nowych piosenek z najnowszego albumu, który będzie nosić tytuł Girl, who got away. Polskie tłumaczenie brzmi Dziewczyna, która uciekła- stąd też nazwa całego artykułu. Osobiście byłem bardzo uradowany faktem, że jedna z bardziej lubianych przez mnie artystek brytyjskiej sceny muzycznej powraca po tak długiej przerwie.

Jaka będzie na Girl who got away? Podąży spokojną, nieradiową ścieżką jaką utworzyła sobie na poprzedniej płycie, czy powróci do starych klimatów z Life for rent oraz No Angel- gatunkowo z pogranicza popu, soulu i trip-hopu- pełnych bomb takich jak Take my hand, See when you're 40 albo Don't leave home. Cóż, namiastkę tego dostaliśmy w postaci przedpremierowo ujawnionej piosenki- duetu trzeciej ścieżki z albumu zatytułowanej Let us move on, duetu z raperem Kendrickiem Lamarem. Szczerze mówiąc, mnie uwiodła nowa produkcja artystki. Brzmi to świeżo. Zdecydowanie lepiej od kompozycji z poprzedniego krążka z 2008 roku. Trochę przypomina mi to słynny Stan wykonany wraz z Eminemem. Nowy singiel jest jednakże o wiele dojrzalszy. Jest spokojny- deszczowy wręcz- a tym samym bardzo emocjonalny, jak wiele piosenek artystki z poprzednich płyt. Od razu można zauważyć, że Dido rozwinęła swój warsztat i doszła do poziomu wręcz doskonałego- wszystkie instrumenty zgrywają się wraz z głosem artystki i łączą się w idealną symbiozę. Trochę brakuje mi gitar, które znajdowały się w jej repertuarze od zawsze. Mimo to mam nadzieję, że na najnowszym albumie znajdzie się chociaż jedna akustyczna ballada- bo czym bez tego byłaby płyta Dido?


Dla przypomnienia- dziewczyna ukryta pod pseudonimem Dido to tak naprawdę Dido Florian Cloud de Bounevialle Armstrong. Zadebiutowała w 1999 roku płytą No Angel (wydanej nakładem wytwórni Artista Records), która odniosła bardzo duży sukces za sprawą singli Thank You- prezentowanego w radiach i telewizjach muzycznych całego świata do dzisiaj- oraz Here With Me, który stał się motywem muzycznym do serialu Roswell: W kręgu tajemnic. Jak dla mnie jedna z najlepszych angielskich płyt, jaka mogła ujrzeć światło dzienne. Debiutu Dido można słuchać godzinami i wciąż brzmi to perfekcyjnie. Żadnemu artyście solowemu lub zespołowi nie wyszedł tak dobry start w świat muzyki. Należy też wspomnieć o tym, że jej bratem jest niejaki Rollo Armstrong- członek również znanej grupy Faithless (niestety rozwiązanej w 2011 roku). Rodzeństwo czasem łączyło swoje siły i wspólnie wydawało, czego dowodem są piosenki takie jak One step too far, Feeling good, tudzież North Star. Słychać, że krewniacy idealni się rozumieli, gdy tylko wchodzili do studia nagraniowego. Duety te stanowią ciekawe uzupełnienie ich dorobku- jednego już zamkniętego, zwieńczonego krążkiem The Dance z 2010 roku i drugiego- czekającego, aby odnosić kolejne sukcesy, czego bardzo życzę piosenkarce. Na Dziewczynę, która uciekła musimy jednak jeszcze trochę poczekać. Premiera jest bowiem dopiero zapowiedziana na przyszły rok. Czymże jest jednak kilka miesięcy w porównaniu do 4 lat, przez które musieliśmy czekać na jakikolwiek znak od Dido?
Z pozdrowieniami.
Waflekins.

środa, 12 grudnia 2012

DO RYCERZY, DO SZLACHTY DOO MIESZCZAN koncertowo w Szczecinie.


Zespół Hey odwiedza swoje rodzinne strony.
http://slowianin.org/images/artykuly/450/9934.jpg
Zdjęcia autorstwa Łukasza Popielarza- więcej jego zdjęć na stronie Domu Kultury Słowianin- pod adresem- http://slowianin.org/galeria,450,hey-support-ulkr

Już nie całkowicie szczeciński zespół- albowiem składający się w 2/6 z mieszkańców innych miast naszego kraju. Już nie całkowicie w tak rockowym stylu jak na słynnych płytach Fire lub [sic!]. Za to  wraz z całkowicie nowym materiałem i w stu procentach idealnie. Hey przybył 9 grudnia- przedzierając się przez atakującą Polskę śnieżycę- aby zaprezentować publiczności nową płytę Do rycerzy, Do szlachty, Doo mieszczan w koncertowej oprawie. Wraz z nimi przyjechał supportujący UL/KR, ale o tym za moment.



Osobiście należę do ogromnych entuzjastów Kasi Nosowskiej i spółki, którzy stanowią zawartość 85% mojego odtwarzacza mp3. Na koncert wybrałem się z ogromną chęcią, stęskniony ogromnie (bowiem nie grali tu od maja- fakt, niektórzy muszą czekać na przyjazd swoich ulubionych zespołów po kilka lat, ale ja zostałem zbyt rozpieszczony koncertowo słuchając polskiej muzyki). Ustawiłem się ładnie i grzecznie w drugim rzędzie za barierką i wyczekiwałem...

Na samym początku na scenę wkroczył zespół UL/KR, który zapowiadał się o niebo lepiej studyjnie. Wokalista- Błażej Król- wszedł na scenę ubrany w koszulę, przypominającą o modzie latach '90 bez jakiegokolwiek kontaktu. Po prostu chwycił gitarę i zaczął grać jak gdyby nigdy nic. Fakt, rozpoczęcie koncertu ciekawe i wciągające- niektóre osoby z publiczności dały się porwać tej mieszance dark wave'u, ambientu i elektroniki i pozwoliły sobie na delikatny taniec w rytm muzyki jednak - to ostre słowa, ale prawdziwe- duetu w stosunku do publiki szybko sprawiły, że wiele osób zaczęło przeglądać telefony komórkowe, rozmawiać między sobą- po części zagłuszając grających albo na przysypiać. Ciekawie wypadły Brodzę, Ruiny i Tuż nad głowami z debiutanckiej EP-ki zespołu. Coś było jednak w tym, że niektórzy przysypiali na supporcie, który z definicji powinien rozruszać publiczność- duet z Gorzowa zagrał 6 piosenek, wykluczając te dwie najbardziej energiczne. Euforia wśród tłumu wróciła, gdy dowiedzieliśmy się, że "jeszcze dwie piosenki i wchodzi zespół Hey". Jakby nie patrzeć to dla nich przyszła publiczność. W końcu doczekaliśmy się, a co do UL/KR- to była ich pierwsza trasa koncertowa, może przy promocji kolejnej płyty- o ile Pan im na to przyzwoli, pozwolą sobie na więcej kontaktu ze słuchaczem, a bez tego daleko nie zajdą.

Wróćmy jednak do Hey'a- po krótkiej przerwie zaczęli wchodzić kolejni członkowie zespołu- Paweł, dwóch Marcinów, Jacek i Robert, a na samym końcu Ona, która wywołała największe poruszenie. Katarzyna Nosowska. W swojej niepowtarzalnej kreacji- wielkim czarnym płaszczu, jak zawsze skromna, ale jakże radosna, że wróciła do Słowianina, gdzie- jak sama wspomniała podczas koncertu- "wypiła swoje pierwsze piwko, co skończyło się potem bardzo źle". Zaczęli od "Bez Chorągwi"- trafne rozpoczęcie- w końcu to piosenka o przybyciu zespołu z nową płytą. Wpadający w ucho refren- "Kto puka? To my. Kto puka? To my- pozwól rozgościć się, pozwól nam wejść" wokalistka zaśpiewała, co jakiś czas uderzając w przystawiony obok mikrofonu bęben- czyżby Nosowska wykazywała chęci do gry na perkusji? ;)

 Następnie według setlisty zabrzmiały Woda- gdzie Kasia ochoczym zaśpiewem "Płyńmy razem" zaprosiła do zabawy. Następnie grupa powróciła na moment do poprzedniego- znanego już wielu osobom i odnoszącego w dalszym ciągu sukcesy- albumu, zatytułowanego "Miłość!Uwaga!Ratunku!Pomocy!", aby zaraz potem przenieść się w tej podróży jeszcze dalej- do płyty "music.music" z 2003 roku, a dokładniej do pierwszego singla- "Muki", który jak autorka tekstu zdradza- przypomina jej się zawsze, gdy ma do czynienia z jakimś urzędnikiem (to właśnie o nich jest ten kawałek). Wycieczka po płytach Hey'a trwa dalej, gdy słyszymy Cudziemkę w raju kobiet oraz A ty?, które wywołały wielki entuzjazm. Zaraz potem grupa chciała zaprezentować nam swojego najnowszego singla- o tym samym tytule co nowy krążek. Sprzęt jednak zaliczył małą awarię- zawiódł mikrofon Katarzyny- i po spontanicznym uratowaniu sytuacji przez nowego członka (Marcina Zabrockiego przyp.), który zagrał nam "Parostatek" i "Pszczółkę Maję", zagrano piosenkę od nowa, gdy tylko naprawiono sprzęt. Nowa płyta brzmi naprawdę wyśmienicie- zwłaszcza porywające w tan "Co tam?", "Wilk vs Kot"  na którym wszyscy śpiewali tekst wraz z Kasią, czy też magiczne "Podobno"- również z fragmentem, gdzie Kasia przygrywa na bębnie. Najmilszym elementem koncertu wspominanym przeze mnie było 6 krotne pogo, którego ślady dalej trzymają się na moich butach. Publiczność rozszalała w rytm starych przebojów grupy, uspokoiła się dopiero przy końcówce bisów- gdy zabrzmiały "Everybody is gonna learn sometimes", cover zagranicznego artysty- BECKA i najsłynniejszy utwór grupy- "Moja i Twoja Nadzieja"- jeden z najlepszych polskich evergreenów lat '90.

Nie zagrano całej nowej płyty- brakowało trzech piosenek. W sumie dwóch, ponieważ "Z przyczyn techicznych", w którym gościnnie występuje Gaba Kulka- zespół nie ma w zamiarze grać, póki nie spotkają się w duecie z piosenkarką na jednej scenie. Nie było "Wieliczki" (na co bardzo narzekał mój kolega, towarzyszący mi na koncercie) oraz "Lotu pszczoły nad tymiankiem"- jednej z ładniejszych piosenek z płyty. Ogólnie koncert na wielki plus. Jeden z najlepszych sekstetu ze Szczecina jaki miałem okazję przeżyć (mimo to mam nadzieję, że na kolejnym zaskoczą mnie jeszcze bardziej ;)). Zespół mógłby wyjść na drugi bis, tak proszony przez publiczność, ale można zrozumieć, że po takiej dawce emocji- powrocie w rodzinne strony, długiej podróży i nawalającym dwukrotnie sprzęcie, Hey chciał chociaż przez chwilę odpocząć. Zamieszczam wam fragment koncertu, nagrany przez użytkownika Youtube- "Kto tam? Kto jest w środku?" z płyty "Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!", a na dniach sam wrzucę nagraną przeze mnie "Moją i Twoją Nadzieję", do której podam wam link.
Pozdrowienia i do następnego razu.


PS: Przepraszam, że tyle czekaliście na nowego posta, ale długo się za niego zabierałem. Musiałem ochłonąć po koncercie etc. (dobra już nic nie mówię, bo tylko winny się tłumaczy ;))
Wafflekins.
       
                                                                                             





sobota, 8 grudnia 2012

"Czy ktoś wie jak Tam jest na samym dnie?"- film Marii Peszek




"Zbankrutował mi dzisiaj cały świat, ale ludzie to kupują."

Maria Peszek do października 2012 uznawana była za artystkę wydającą płyty z tekstami bardzo zmysłowymi, wabiącymi swoim powabem i lekkością. Tradycyjnie był przedpremierowy singiel- "Padam", który pojawił w serwisie Youtube 9 września- nie zapowiadał on niczego nowego w karierze Marii. Było jak zawsze, prawdopodobnie dla uśpienia czujności fanów. Zaraz potem zapowiedziana została oczywiście wielka PR-owa kampania dotycząca niewydanej jeszcze płyty- wywiady do gazet, trasa koncertowa i audycje radiowe (m.in w Polskim Radiu 3.). Nic nie zapowiadało tego, co się wkrótce wydarzy...
Kiedy 26 września ujrzało światło kolejne wydanie magazynu "Polityka" z piosenkarką na okładce i tytułem "Spowiedź niewierzącej". Ewidentnie rozpoczął się nowy okres w życiu Mani. Jackowi Żakowskiemu, który przeprowadzał wywiad, udało się wydobyć od Marii Peszek więcej informacji. Płyta miała być bardzo mroczna. Pamiętam, że autorka przyznała się, że jej mama słuchając dema płyty rozpłakała się przy czwartej ścieżce i półtora dnia nie mogła się uspokoić. Opowiedziała o swojej depresji, chorobie psychicznej i reinkarnacji duchowej jakiej doznała w Azji. Ogółem- przeszła piekło, aby wydać płytę idealną. Wywiad przesiąknięty niewyobrażalnym smutkiem, szybko zyskał wysoką poczytność, a artystka rozgłos na krajową skalę. Wszyscy zaciekawieni tym, co zaprezentuje nowa płyta 3 października czekali cierpliwie. Na szczęście dostali satysfakcjonującą odpowiedź.

"Bóg, honor, ojczyzna- niepotrzebne skreślić"

Płyta Jezus Maria Peszek od tamtej pory utrzymuje się na liście najlepiej sprzedawanych płyt, oscylując ciągle między miejscami 1-8 i nie zapowiada się, żeby opuściła prędko zestawienie.
Czym jest ta płyta? Ciśnie mi się na język wiele słów- przerażająco plastyczna, pełna śmiejących się czarownic, duchów i wilków z syberyjskich tajg. To psychodeliczne szepty i ciarki na plecach. Twór pełny mroku, znaków zapytania i wyrzekania się. Maria wyrzeka się wszystkiego, co ludzkie i znajome, prezentując świat wyśniony w swoich koszmarach. Ta płyta nie jest tylko muzyką- słuchając przesiąkniętego nostalgią głosu piosenkarki, opakowanego niczym modelka w przepięknej kreacji muzycznej FOX-a (jednego z lepszych twórców muzyki elektronicznej w naszym kraju obok Smolika), mamy wrażenie, że oglądamy film. Przejmujący i dotykający tego, co najbardziej nam- ludziom- bliskie i jednocześnie odrzucając tym samym to wszystko, wkraczając w zupełnie inny świat. Nieznany i groźny, ale zarazem fascynujący.
Zacznijmy zatem przegląd utworów.

Same zalety. 

Całość zaczyna się od piosenki "Ludzie psy" (nota bene drugi singiel z płyty, który obecnie podbija Listę Przebojów Programu 3 i stanowi tło muzyczne do pierwszego wideoklipu). Nie ma sprecyzowanego początku- nie ma wprowadzenia w postaci jakiejkolwiek wstawki muzycznej. Rzuceni w świat Marii- od razu słyszymy wokal i muzykę złączone w wybitnej symbiozie. Piosenkarka zachęcająco śpiewając w refrenie, woła do wszystkich słuchaczy "Ej wy, ludzie psy/ Będziemy dziś/smutek łyżkami jeść/ Ej wy, ludzie psy/Będziemy dziś/ spokój ludziom kraść". Faktycznie kradzież spokoju wychodzi artystce idealnie, bo przy drugim i trzecim utworze mamy ciarki, kiedy Maria śpiewa raz spokojnie i miło, przywołując spokojne piosenki z "Miasto Manii" (pierwszej płyty wokalistki), a zaraz potem rujnuje ten obraz z błotem, wykrzykując przeszywającym ciało na wskroś wokalem frazy "Teraz będę już szczęśliwa/Nie przerywaj, nie przerywaj mi". Mamy też wręcz singlowe "Nie ogarniam" kontynuujące nową muzyczną ścieżkę jaką zaczęła piosenka otwierająca- słuchając tego pierwszy raz, zauważyłem jak moja noga sama rwała się do tańca w postaci różnych potupywań. I to jest prawda- ogromną ciekawostką jest to, że połączono na płycie dyskotekowe wręcz brzmienia, idące w parze z mądrymi tekstami, przechowującymi w sobie drugie dno, budzące nie małą kontrowersję- "Pan nie jest moim pasterzem" "Szara Flaga"- będące jak dla mnie na podium najlepszych piosenek z płyty Jest też opowieść o świętej pamięci Amy Winehouse- najsmutniejszej dziewczyny na świecie z wielkim kokiem na głowie, która co wieczór skacze w mrok. Duet Peszek/Fox idealnie utrzymuje plastyczny, filmowy klimat (serio! ta piosenka mogłaby iść spokojnie na główny motyw do wielkoekranowych, hollywoodzkich produkcji!).
Pomimo tych wszystkich plusów, najlepszą kompozycją jest "Piblotoq", za nic nie nadające się na singla, aczkolwiek najbardziej plastyczne, najciekawsze tekstowo i powodujące najmocniejsze doznania. Przepiękne trip-hopowe brzmienie- mogące spokojnie konkurować z dokonaniami takich artystów jak Massive Attack, czy Portishead- z wpadającym do głowy tekstem. Nie będę przywoływał żadnych wersów tego utworu, chcę abyście sami to przesłuchali i odczuli to na własnej skórze (a raczej na własnych uszach).



Ciekawymi momentami są także "Nie wiem czy chcę" oraz "Padam", o które mogę się założyć, że powstały najwcześniej. Brzmią jakby były B-sidami z dwóch poprzednich dokonań Marii, ale idealnie wpasowują się w ogólną całość, nie gubiąc się gdzieś w tłumie reszty dobrych wykonań. Aż robi się miło, słuchając tych piosenek.

Sorry Polsko, ale mi to nie wchodzi...

Są też jednak gorsze strony. Za nic nie potrafię się przekonać do piosenki "Zejście awaryjne", zamykające płytę. W kółko grany jest ten sam urywany motyw na pianinie, a Maria śpiewa jakby występowała na scenie małej wieczorowej kantynie. Nie podeszło mi też "Sorry Polsko" chwalone przez multum osób- jak dla mnie wydaje się zbytnio przekombinowane. Za dużo agresywnego wokalu Marii- zapewne miało tak być, bo tekst jest naprawdę ciężki i dający do myślenia, ale nie potrafię tego przyswoić w takiej formie.

Podsumowując

Jezus Maria Peszek. To płyta kontrowersyjna i bardzo dobra muzycznie. Miło się tego słucha i daje do myślenia. Pomimo tych kilku słabszych momentów- w końcu nic nie jest idealne, warto się zapoznać bliżej z tymi piosenkami. Album polecam do kupienia wszystkim, bo oprócz pięknej zawartości dźwiękowej krążka, dostaniemy książeczkę z tekstami, przyozdobioną świetnymi zdjęciami niejakiego EDKA (z tego co wiem narzeczonego Marii Peszek). Warto postawić ją sobie na półce i odtwarzać do upadłego. Polecam wszystkim- zwłaszcza, że zbliża się Wigilia i można zrobić komuś fajny prezent, jeżeli nic jeszcze nie kupiliśmy! ;)


A w poniedziałek kolejny artykuł! Mam nadzieję, że ten przypadł wam do gustu i wejdziecie, aby zajrzeć i przeczytać.
Nie powiem wam co to będzie- mogę dać jedynie małą podpowiedź. Niebezpieczną wręcz ;)

Wafflekins.

środa, 5 grudnia 2012

Hello world!!! Czyli felietonowe powitanie :)

Cóż.. zaczynając bloga, wypadałoby się przedstawić i wyjaśnić, po co kolejna sterta wpisów, zapełniających internet?
Kiedyś już próbowałem pisać blogi- głównie o moim własnym życiu (co nie było wcale takie ciekawe- no bo kogo to obchodzi?), ale średnio mi to wychodziło. Serio! Ostatnio znalazłem jeden z takowych z bodajże dwoma wpisami, stworzony jeszcze w czasach podstawówki, gdzie wyżalam się na "głupią panią od matematyki, bo zadała zadanie", czy też na "wf-y bo trzeba ćwiczyć, kiedy mi się nie chce, toteż schowam się na 45 minut za brzozą".
Tym razem tak nie będzie.
O czym zatem?
O modzie i trendach? O wymyślonych przeze mnie historiach, a może czymś zupełnie innym?
Nie- to będzie blog o mojej największej z największych pasji, czymś czemu oddaję się praktycznie codziennie i bez czego nie widzę mojego życia (oczywiście poza moją narzeczoną ;)). Będzie to blog dotyczący muzyki- tym, jaka muzyka mnie zainspirowała, jakie płyty ostatnio zraziły i co codziennie gra w słuchawkach, a uwierzcie mi- jest tego dużo, ponieważ bez odtwarzacza mp3 nie wyobrażam sobie wyjścia z domu. Muzyka jest poza moją pasją, czymś w rodzaju uzależnienia, ale wydaje mi się, że poza psuciem słuchu to jest bardzo dobry nałóg (na pewno lepszy niż papierosy, czy alkohol- one nie potrafią dostarczyć takiej dawki emocji w chociażby śladowym stopniu).
Nazywam się Patryk, ale pod postami będę podpisywać się nickiem absolutnie nowym, którego jeszcze nie używałem, a uwiódł mnie ostatnio na tyle, by go sobie przywłaszczyć jako nowy podpis- w sam raz na bloga. Ten blog jest zatem też dla mnie czymś w rodzaju nowych narodzin. Rodzi się kolejna moja część, która- mam nadzieję- zawita tutaj na stałe. Urodzony 30 listopada, mroźnej i śnieżnej zimy 1995 roku (o tej zimie niestety słyszałem tylko z opowiadań, a szkoda). Muzyka towarzyszyła mi już od dzieciństwa- mając rodziców, również kochających tą dziedzinę sztuki od dziecka znałem wiele różnych
zespołów- głównie rockowych (ze względu na preferencje rodziców) jak Metallica, AC/DC, czy Manowar. Z czasem moje gusta rozwinęły się. Przeżyłem w swoim okresie już bunt- byłem grungem, identyfikowałem się z gotami i punkami, a potem miałem epizody z muzyką bardziej radiową. Dziś słucham każdego gatunku muzyki, w każdej staram się odnaleźć coś urzekającego i chwytającego za serce mocniej niż kły rekina mniejsze morskie stworzonka. Najbardziej kocham jednak trip-hop, rock, elektronikę i jazz. Gram od 2 lat na gitarze akustycznej i staram się na niej tworzyć swoje własne kompozycje (obecnie naliczyłem się 19)- mam nadzieję, że kiedyś coś wam wrzucę ;)
Na tym blogu co jakiś czas (myślę o odstępach 2-3 dniowych na początek) będę wrzucać przeróżne własne recenzje albumów, polecać wam nowych na scenie muzycznej artystów, powiadamiać o wydarzeniach muzycznych w Polsce i zagranicznych oraz opowiadać o tych, w których miałem okazję brać udział. Mam nadzieję, że czujecie się chociażby w lekkim stopniu zachęceni, by zajrzeć tutaj w sobotę (a może nawet wcześniej :P), aby znaleźć recenzję płyty, która narobiła przez ostatnie dwa miesiące ogromne zamieszanie na naszym rodzimym rynku muzycznym- Jezus, Maria Peszek, autorstwa Marii Peszek, którą mam zaszczyt wam zapowiedzieć.
Herbaty, którą przyszykowałem sobie przed pisaniem zacznie ubyło i zostały już tylko fusy, zatem felieton też powinien dobiec końca. Zapraszam was w sobotę na pierwszą recenzję płyty, a w międzyczasie- jako zachętę- rzucę wam drugą piosenkę z tejże płyty, zatytułowaną "Nie ogarniam" i jeszcze raz zachęcam do zajrzenia w sobotę. Możecie zapisać sobie w kalendarzyku, ustawić przypomnienie w telefonie, zasubskrybować bloga (coby wam przyszło powiadomienie na maila) albo nakleić sobie karteczkę na lodówce :D
Do soboty, ludziska!
Całuję
Na koniec obiecana piosenka:



Wafflekins.