sobota, 28 września 2013

Mocne połączenie.

Z faecbooka CeZika- sierpień tego roku- dwójka
bardzo nietypowych artystów spotyka się, by
stworzyć coś wybuchowego.
Słuchajcie! Długo mnie nie było, ale wracam do Was z czymś naprawdę fajnym i od razu jak usłyszałem to dzieło- bo inaczej nazwać tego nie można- stwierdziłem, że muszę się z Wami tym podzielić. Czym prędzej, zatem to robię. Otóż od jakiegoś czasu słynny Youtube'owy polski muzyk CeZik- twórca uznanych coverów piosenek takich jak Ona tańczy dla mnie (o wiele bardziej udanego od oryginału), czy [sic!] (już nie tak bardzo lepszego od oryginału, ale również fajnego) etc- dawał nam znaki, że będzie kolaborować z inną polską uznaną piosenkarką- Melą Koteluk. Dzisiaj światło dzienne ujrzały owoce pracy dwójki muzyków- a dokładniej jest autorska piosenka duetu zatytułowana Nieprzytomny świat z tekstem napisanym przez Alberta Sienkiewicza i CeZika. Do tego otrzymaliśmy psychodeliczny teledysk z bardzo mocnym akcentem (polecam obejrzeć do końca całość) z doskonale wyreżyserowanym surrealistycznym światem jakby ze snu (trochę kojarzy mi się to z teledyskiem do Jaszczurki Pati Yang). Poważne instrumentarium- bo perkusja, klawisze i skrzypce przeplatają się z nowoczesnością- skocznym beatem (ale wcale nie dodaje on taneczności utworowi) i ciekawymi elektronicznymi wstawkami- chętnie bym się dowiedział, kto za nie odpowiada. Mimo, iż można początkowo odnieść wrażenie, że nie jest to jakieś zachwycające ani wpadające w ucho, akcja rozwija się pod koniec i przy każdej kolejnej nucie dostajemy eksplodującą emocjami bombę. Mieszanka wybuchowa dwóch światów- bo tym niewątpliwie są Mela i CeZik- miło byłoby usłyszeć coś kiedyś jeszcze od tego duetu w przyszłości. Tymczasem ja wracam tonąć w pościeli... a Was odsyłam do teledysku.


czwartek, 5 września 2013

Ludzkie granie.

Singiel "Here with me" wydany na specjalnym CD
ma kilka wersji okładek, ale ta "na wstydziocha" jest
chyba najlepsza ze wszystkich.
Jest 1999 rok. Koniec całego XX wieku- nie ma jeszcze Google'a ani Facebooka. O Naszej Klasie nie wspominając. Panika związana z nowym millenium i zbliżającym się końcem świata paraliżuje w strachu miliony ludzi. Kończy się też era buntowniczego rockowego grania (która jeszcze kilka lat będzie trzymała się w ryzach, by powoli stać się muzyką alternatywną). Polska już od dekady jest wolna od komunistycznych władz- w tym czasie w naszym kraju rozwinęła się muzyka bardzo kobieca- na salony weszły Kasia Nosowska, Anita Lipnicka, Kasia Kowalska, Edyta Bartosiewicz, zastępując punkowych buntowników z dawnych lat (chociaż Dezerter dziś trzyma się lepiej niż np Anita Lipnicka). Za granicą za to wszyscy w muzyce zachwycają się nowymi płytami Red Hot Chili Peppers, Christiny Aguilery, a hitem miary dzisiejszego Gangnam Style jest Cocojumbo Mr.President'a. Oprócz tego zaczyna panować moda na kosmitów- wówczas powstaje serial Roswell: W kręgu tajemnic. Główny motyw do serii nagrywa młoda Brytyjka, posiadająca irlandzko-francuskie korzenie Dido- ów piosenka- singiel promujący najnowszą płytę No angel zatytułowany Here with me szybko dostał się do list przebojów całego świata. Wkrótce jednak w karierze dziewczyny stało się coś jeszcze mniej spodziewanego. Drugi singiel z płyty- fenomenalne Thank You zostaje wykorzystane przez białego rapera- Eminema w piosence Stan. Płyta artystki z dnia na dzień zyskuje coraz większą sprzedaż, aby w końcu dzisiaj mieć status jednej z najlepiej sprzedających się płyt w Wielkiej Brytanii (dziś płyta ma już ponad 10 milionów nabywców z całego świata). O tej płycie- którą odkryłem lata później (bo dopiero w 2011, kiedy pomogła mi ona oswoić się z nowym, licealnym środowiskiem)- będę dziś mówić w serii "płyty, które kojarzą mi się z jesienią".

Dido- "No angel" Artista Records, 1999
najlepsze utwory- "Thank You", "Honestly OK", "Isobel"
Dwie strony nieba.
Poza wspomnianymi wcześniej chwytliwymi singlami, które stały się największymi hitami artystki na płycie znajduje się jeszcze jeden doskonale przyjęty promujący utwór- jest to już mniej znany Hunter- energiczna piosenka z nostalgicznym, refleksyjnym refrenem. Żadna z nich nie oddaje jednak prawdziwej magii tego krążka- tej pełnej niesamowitych doznań, oddziałujących na wyobraźnię dźwięków i doskonałych tekstów napisanych przez Dido. Czasem wydaje mi się nawet, że ta płyta- jak kameleon- ma różne wcielenia. Jedno z nich to typowe, ładne popowe ballady stworzone całkowicie pod radio, za to ta druga strona- już mniej znana jest o wiele bogatsza w ambitniejsze piosenki, które jednak nie mają szansy się wybić. Podoba mi się też to, że ta mniej komercyjna część płyty bawi się również gatunkami- przeplata się tu pop, alternatywa, a nawet trip hop z elektroniką. Jeżeli znasz Dido tylko z tej radiowej strony, a tytuły takie jak  Honestly OK, Isobel i Slide nie mówią ci praktycznie nic koniecznie zapoznaj się z No Angel.

Instrumentalnie i elektronicznie.
Płytę wyprodukował brat Dido- Rollo Armstrong- ze znanej w szerokich kręgach grupy, grającej muzykę elektroniczną- Faithless i trzeba przyznać, że... odwalił kawał dobrej roboty. Usłyszycie tu mnóstwo różnych instrumentów- dęciaki, djembe, mandoliny, smyczki oraz zwykłe gitary (które stanowią bazę dla Don't think of me i All you want- posiadajće mnóstwo podobieństw do jednego z przyszłych utworów artystki- Don't leave home) i perkusję- zapewne stworzoną już w komputerze taka symfonia przewija się między innymi w nostalgicznym My Lover's Gone, stopniowo buchającym energią bonusowym trackiem Take my hand zamykającym płytę (jedno z lepszych zakończeń płyty jakie widzi...słyszałem :)) no i w jak dla mnie najlepszym utworze z całej płyty- bardzo mocno trip hopowo-chilloutowym Honestly OK, który powala smutnym tekstem o samotności, nienawiści do samego siebie i z jakże prostym zwrotem otwierającym i zamykającym tekst "I just want to feel/safe in my own skin" pod którym na pewno wiele osób może się podpisać. I to jest kolejny aspekt płyty...

...jest po ludzku.
Dido nazwała swoją płytę No angel- zapewne nie po 11. ścieżce z płyty- I'm no angel (która szczerze mówiąc wpada jednym uchem, a wypada drugim), a dlatego, że w tej płycie jest coś innego, prawdziwego. Zwykle artyści pop- a nią jest na sto procent Dido- śpiewają o tym jak to super jest na świecie i jak miłość przepełnia wszystkich dookoła. Prawie 30 letnia dziewczyna nie oszukuje słuchacza ani nie owija w bawełnę- nasz świat nie jest najlepszym miejscem, a człowiek nie jest ideałem. Co słychać w kolejnym doskonałym zarówno muzycznie jak i tekstowo utworze- Slide z bardzo mądrym refrenem "It's all right/To make mistakes/You're only human/Inside everybody's hiding something".  Zaraz potem następuje drugi najlepszy moment całego krążka- mroczna opowieść o dziewczynie- Isobel, która uciekła z domu, zostawiając wszystko co ją złego spotkało. Nie będę zdradzać żadnego chociażby fragmentu tekstu, bo przekazuje naprawdę ciekawą historię- chcesz to przesłuchaj- wszystko w linku do Spotify na dole. Warta pochwały jest jeszcze jedna spokojna trip-hopowa pozycja- My life- gdzie wokalistka podsumowuje całe swoje życie.

Podsumowując znowu moje ogromne wywody (miało być tak zwięźle, jednak "wszystko znowu poszło nie tak"- jak mówi w jednej z piosenek Myslovitz)- płyta No angel jest naprawdę dobrym, popowo-elektronicznym krążkiem, z głębokimi jak Atlantyk tekstami i świetną produkcją muzyczną. Porównując ją do tego, co niestety dzisiaj wyprawia Dido, to jej krążek z 1999 roku dostałby 10/10 jednak jako iż patrzę na ogół popowej sceny dostanie bardzo mocne 8.5/10
A z wami, czytelnicy jeszcze dziś się zobaczę- bowiem w godzinach wieczornych kolejny post. Zapraszam po 20:00 na coś specjalnego- a w tym czasie posłuchać możecie bardzo dobrych 11 piosenek, o których mówiłem.
Waflekins.

poniedziałek, 2 września 2013

Najurokliwsza para internetów.

Witam wszystkich was zgromadzonych, ciepło całuję rączki (niektóre już pewnie przyodziane w stylowe rękawiczki przygotowane już na jesień), kłaniam się i zapraszam do obiecanego dzisiaj posta, którym wkroczymy w jesień. Może komuś ciepłej herbatki? A może jakąś dobrą płytę na szarokolorowe jesienne dni? Przygotowałem dzisiaj dla was to wszystko- nic tylko przykryć się ciepłym pledowym kocem, rozsiąść się wygodnie i zapoznać się z tym, co dzisiaj przygotowałem dla was, najlepszych czytelników jakich tylko mogłem sobie wymarzyć! Dobrze- cukru do posłodzenia herbaty też już macie teraz pod dostatkiem, energicznie mieszamy i wracamy do tematu dzisiejszej opowieści. Bo tym jest niewątpliwie ta płyta.

Bohaterowie dzisiejszego posta już padają
u Waszych stóp.
Na pewno każdy z was zna te słynne na portalu Youtube piosenki- zwykle domowej roboty- gdzie każdy instrument, na którym gra artysta jest pokazany na filmiku, a wszystko zgrywając się w ładny kolaż, tworzy "oryginalny" obrazek do piosenki? Coś takiego proponuje na przykład nasz polski CeZik, ale czy ktoś kiedyś z was zadawał sobie pytanie "Ale kto to tak naprawdę stworzył"? Wyprowadzę teraz wiele osób z błędu, ale nie- na pewno nie był to wspomniany wcześniej nasz rodzimy gwiazdor portalu. Pobawimy się teraz w lekcję historii. Otóż pięknego, ciepłego lata w 2008 roku (a było to stosunkowo niedawno) gdzieś w Ameryce, pewien obiecujący multiinstrumentalista- Jack Comte postanowił zaprosić swoją dziewczynę, Nataly Dawn, pogrywającą trochę na gitarze basowej, aby coś wspólnie stworzyć. W ten sposób nagrywali kolejne utwory na Youtube, stając się pionierami tak zwanych "videosongów". Jako Pomplamoose (z francuskiego "grapefruit") zdobywszy dostatecznie dużo fanów, postanowili uwiecznić swoje dokonania na niesamowitym krążku, który nazwali Tribute to famous people. I to o nim dzisiaj będziemy mówić. Zapraszam na lekcję :)


Pomplamoose- Tribute to famous people, 2010, ShadowTree Music

Potęga coverów.
Wprawdzie nie jest to pierwszy album duetu (pierwszym była składanka nazwana po prostu Video Songs z własnymi kompozycjami), jednak dopiero tutaj czuć tą pozytywną magię jaką roztacza wokół siebie Pomplamoose. Na tej płycie znajdują się- jak nazwa wskazuje- hity największych artystów światowych scen muzycznych jednak przerobione na klimaty, które dominują na debiucie owocowego duo- taka mieszanka wybuchowa jest naprawdę ładna, wpadająca w ucho i pozwalająca potupać do niej nóżką, a jednocześnie czuć w tym już jakąś pełną emocji jesienną nostalgię. Pod opiekę biorą naprawdę ogromny rozstrzał gatunkowy, bo pojawia się i Lady GaGa, i Aerosmith, aby wcześniej raczyć nas francuską balladą Edith Piaff. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, obiecuję :)

Akustyczna jesień
Całość rozpoczyna się nietypowo, albowiem coverem piosenki My favourite things. Zwykły Polak zapyta się "a co w tym dziwnego?". Jest to otóż bożonarodzeniowy hit jeszcze z lat '50 ubiegłego wieku przy
Takie tam w duecie- już kadr z videosongu nie do piosenki z
tej płyty :)
akompaniamencie samej jeszcze gitary. Zaraz potem uwodzi prześliczny francuskojęzyczny La vie en rose, tym razem interpretacji prześlicznego utworu Edith Piaff. I chociaż Nataly Dawn przepięknie śpiewa w języku mieszkańców Paryża, to potrafi pokazać, iż doskonale radzi sobie w swoim ojczystym języku. Wersja hitu Beyonce All single ladies by Pomplamoose jest o wiele bardziej przebojowa od oryginału. I tutaj właśnie pojawia się już typowe już dla płyty instrumentarium. Jest bardzo akustycznie i bardzo symfonicznie- w ruch idą chyba wszystkie możliwe instrumenty jakie przeciętny Anglik potrafi zgromadzić w domu. Ale o ile Comte jest zwyczajnym Anglikiem, o tyle muzykiem jest wybitnym i słychać to w jego aranżacjach m.in. September piosenki Earth, Wind and Fire, I don't wanna miss a thing- armagedonowej petardy Aerosmith, czy też Telephone Lady GaGi (o wiele lepsze od oryginału- gorąco polecam przesłuchać), zamykające cały krążek. 

All Signle Ladies- to dzięki tej piosence zacząłem słuchać
Pomplamoose :)


Trochę nostalgicznie.
I mimo tego, że w wielu miejscach potrafi być przebojowo i z powerem, o tyle w niektórych momentach wraca delikatny, powabny nastrój z poprzedniej płyty. Jest to przede wszystkim chyba najurokliwsza perełka całego dokonania- Maki'n out- cover ballady Marka Owena, która jest niczym innym jak zwykłym wyznaniem miłości. Gitara basowa prześlicznie komponuje się z delikatnym głosem grającej na niej Nataly, a gitara akustyczna Jacka tylko wtórując gdzieś w tle, dodaje temu jeszcze więcej uroku. Dostajemy oprócz tego musicalowe, znane z wielu filmów Mister Sandman z repertuaru Chordettes- wokalistka atakująca znienacka swoim głosem na kilku różnych ścieżkach, wprowadza słuchacza w ciekawość, by przejść do rozczulającego refrenu. 

Maki'n out na żywo. Ciary na plecach.

Wielkie ładunki emocji, które się tu pojawiają powalają na kolana i nie pozwala już wstać. Dodatkowo niezwykle urokliwa symfonia dźwięków, płynących z płyty pozwala poczuć się o wiele, wiele lepiej, śpiewając razem z duetem- jak dla mnie najsłodszą parą internetu (sorry, słodkie kotki z facebooka- jest coś bardziej uroczego od was). Jest to bardzo, bardzo przyjemna płyta na jesień, na której każdy znajdzie coś dla siebie i mimo, że jest kilka słabszych momentów, to lepsza większość zdecydowanie broni całość. Podsumowując Tribute to famous people dostanie ode mnie 9/10.


Dziękuję wam za przeczytanie kolejnego posta i za to, że jesteście tu ze mną. Jeżeli chcecie się podzielić jakimiś spostrzeżeniami, piszcie na muzycznekorki@gmail.com o wszystkim, co tylko przyjdzie do głowy, subskrybujcie i wypatrujcie w internecie, bo będzie się działo! A tymczasem kończę herbatkę i życzę kolorowych snów! :)

Waflekins.









niedziela, 1 września 2013

Święto Heinekena #4 "To już ostatnia niedzie...sobota"

Miguel na głównej scenie Opener'a. Na jego koncercie nie byłem, aczkolwiek fotkę bardzo lubię. Ponoć na jego koncertem Rihanna bawiła się świetnie ;)



Spis treści:
Dzień 1
Dzień 2
Dzień 3

Jak obiecałem- skończę serię przed końcem wakacji. Post miał być wczoraj, ale niestety coś nie pykło i wena do pisania uciekła równie szybko jak się pojawiła. A zatem dzisiaj- jako iż zaczęła się już jesień- z lekką nostalgiczną łezką w oku, powspominam raz jeszcze ciepłe letnie wieczory lipca, gdy całymi wieczorami słuchałem muzyki na żywo. Skończmy zatem niekończącą się historię o Openerze. Zapraszam :)

Everything, Everything
Koncert zaczął się bardzo klimatycznie od MY KZ UR BF, rozpoczynające płytę Man alive. Nie sądziłem, że koncert kwartetu z Manchesteru tak bardzo mnie zachwyci. Przepletli oni piosenki ze swoich dwóch albumów (oprócz wspomnianego wcześniej debiutu mają jeszcze na koncie nominowaną do wielu nagród płytę o nazwie Arc wydaną w tym roku). Publiczność naprawdę dobrze bawiła się w rytm takich piosenek jak Don't try (które szczerze mówiąc po festiwalu bardzo mi się udzieliło), Tin (The Manhole) oraz Kemosable. Ładny koncert, ale już dało się odczuć lekko sztywną atmosferę pod samą sceną, gdzie czekały już wierne fanki Kings Of Leon- średnia wieku 13+. Mimo wszystko ostatni dzień festiwalu zaczął się naprawdę fajnie.

Fismoll
Po przebojowym koncercie Everything, Everything udałem się do magicznego namiotu Alter Space, gdzie swoją debiutancką płytę- At Glade (o której jeszcze na blogu się pojawi)- zaprezentuje Fismoll- czyli obiecujący młody chłopak Arkadiusz Glensk i jego kilkuosobowa trupa muzyczna. Muszę przyznać, że koncerty w tym miejscu zawsze były najbardziej magiczne- mały lekko duszny od kurzu namiot idealnie sprzyjał spokojnemu, eterycznemu nastrojowi akustycznych piosenek artysty. Na setliście znalazła się cała płyta- nie pominięto z niej nic- jedynie kolejność utworów była inna niż na krążku. Całości towarzyszyły przepiękne wizualizacje puszczone z projektora, przedstawiające motywy opisujące tekst (np. budząca się z zimowego snu natura w czasie rozpoczynającego koncert Flowering). Pamiętam, że najbardziej z całego koncertu spodobały mi się te najbardziej nostalgiczne (jak to oczywiście ja- upodobam sobie najsmutniejsze piosenki)- Let me breathe your sigh i pierwszy singiel służący jako zapowiedź płyty Let's play birds, który w niektórych kręgach odniósł spory sukces.

Crystal Fighters
Mega pozytywne Crystal Fighters- i jest impreza ♥
Jak dla mnie drugi po Ifi Ude najlepszy koncert całego festiwalu. Skoczne piosenki, pełne energii piosenki hiszpańskiej grupy nastroiły publiczność do tańca i szalonych skoków połączonych z wygibasami w powietrzu. Oprócz tego przez cały koncert zespół utrzymywał genialny kontakt z publicznością- i tak rzucony ze sceny pomysł na zrobienie fali wzdłuż całej publiki w czasie At home okazał się świetną akcją. Grupa świetnie przeplatała kawałki te bardziej elektroniczne jak I love London i Xtatic Truth z tymi bardziej akustycznymi dajmy na to Plage, Love Natural i Follow, co ostatecznie stworzyło mieszankę wybuchową. To nie mógł być zły koncert, gdyż Crystal Fighters to po prostu mistrzowie- a spotkam się jeszcze z nimi w listopadzie w Warszawie :)

Kings of Leon
Chester w czerni i bieli.
Ten koncert mógł być lepszy. Coś nie wypaliło i nie wiem co to było- czy popowa publika, dla której największym wyzwaniem było klaskanie w rytm muzyki, a może sam zespół, który przyjechał "byleby zagrać koncert w jakiejś tam Gdyni i zabrać się do domu" albo poprzeczka wysoko postawiona poprzez poprzednie fenomenalne koncerty tego dnia, a może to Rihanna szlajająca się pod gdzieś pod barierkami w pijanym rauszu? W Kossakowo poszły największe hity zespołu- Use Somebody, Sex on fire, Pyro i wiele innych mniej znanych na przykład bardzo cieszyłem się z mojego ulubionego Back down south oraz Immortals. Ale wiecie co wam powiem? Nie zagrali Charmer. Wielka, wielka szkoda. Ogółem koncert nie był zły, ale mógł być też o niebo lepszy- żałuję, że nie wyszedłem z koncertu na, żeby zobaczyć chociaż na moment Devendrę Banhearta.


John Greenwood
Johny Greenwood- lekko śpiący.
Półgodzinna, magiczna kompozycja na 12 gitar pod wodzą multiinstrumentalisty, który za swoją rodzimą formację ma słynny na cały świat Radiohead. Coś ładnego, ciekawie zrobionego i o wiele lepszego niż koncert Kings of Leon, a trwało tylko pół godziny.





Lao Che
Fanem Lao Che nie jestem i nigdy nie byłem. Koncert Płockiej formacji poszedłem zobaczyć ze względu na moich festiwalowych towarzyszy, gdyż każdy wśród nich jest nimi zachwycony. Mimo tego, że do twórczości grupy podchodzę z lekkim dystansem to pamiętam, że naprawdę fajnie zagrali piosenki Zombi!, Idzie Wiatr i Urodziła mnie ciotka (z tekstem, w którym Spięty ciekawie bawi się słowem). Z tego, co widziałem osoby, które przyszły na koncert bardzo dobrze się bawiły i mnóstwo osób latało pod sceną na fali, więc raczej grupie udało się rozkręcić fajną imprezę na swoim koncercie i to liczy się na plus. Po występie Lao Che udałem się jeszcze na magiczne UL/KR, którego usłyszałem tylko jedną piosenkę i elektronicznego Catz'n Dogz, ale byłem tak zmęczony całym dniem latania między scenami festiwalu, że za wiele z tych koncertów nie pamiętam.

A więc co powiem wam już po Openerze? To było najpiękniejsze pięć dni w czasie moich wakacji, pełne niesamowitych przygód między kolejnymi dniami całego eventu. Noce spędzone przy zajebiście dobrej muzyce, przede wszystkim dużo szaleństwa pod sceną. Już wiem czemu ludzie co roku wydają taką grubą kasę (bo powiedzmy sobie- pół tysiąca to jak na Polaka nie jest mała kwota, gdzie miesiąc później mają Woodstock całkowicie za darmo) i zajeżdżają do Gdyni, gdzie przez kilka dni miasto wypełnia się ludźmi z zielonymi obrączkami na dłoniach, okupując najbliższy sklep monopolowy. Smutno mi było opuszczać tamto miejsce, ale jedno wiem na pewno. Już niedługo tam wrócę. Prędzej, czy później. Houk!

Pewnie wielu z was zapyta pewnie co teraz, jakie mam plany na przyszłość. Na pewno wspomnę jeszcze lato i opowiem o koncercie Nelly Furtado i Hey w czasie finału największych regat na świecie, który w tym roku miał miejsce w Szczecinie. Kosztem Woodstocku (toteż nie będzie relacji, przykro mi) w sierpniu dużo pracowałem, aby móc zarobić na jesienne koncertowanie, pojawi się zatem na pewno relacja z Dawida Podsiadła, Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie (między innymi Mela Koteluk, Iza Lach, xxanaxx i Ania Rusowicz), Happysadu Crystal Fighters z Warszawy. Oprócz tego już jutro zaczniemy recenzję płyt już takich wczesnojesiennych (tak, tak niestety porzucamy wilcze wycie lata, czy latanie po plaży śpiewając stare jak świat Holloee Poloy). Ale spokojnie- już jutro przeniesiemy się w magiczną porę roku, kiedy świat jest najbardziej kolorowy, z nieba pada dużo deszczu, a drogi pięknie ścielą się spadającymi z drzew liśćmi dębów, klonów i kasztanów, odpowiednio się przy tym nastrajając. Będzie mega pozytywnie! Zatem wpadajcie jutro na herbatkę, a tymczasem łapcie "zajawkę" następnego posta.