poniedziałek, 29 września 2014

Ulubieńcy lata 2014

I kolejne lato za nami. Razem z tym blogiem jest to moje drugie lato. Rok temu opowiadałem Wam o
płytach, które praktycznie zawsze wybrzmiewają u mnie w słuchawkach. W tym roku było nieco inaczej, bo ogólnie o płytach w przyjemnym, letnim klimacie. Stety niestety pora ciepłych dni już nawet na kartkach kalendarza przeminęła - a zastąpiła ją jesień. Niektórzy mówią, że jest ona nawet ładniejsza niż lato (zbieracze liści i kasztanów - łączmy się!). Wróćmy jednak na moment jeszcze do ciepłych dni - oto przed Wami pierwsza jesienna Wyliczanka - moi ulubieńcy lata, czyli kawałki, które podbiły moje serce w ciągu tych wakacji, wałkowałem je do upadłego i wałkować pewnie będę jeszcze przez długi czas, ale wkraczając jakby nie patrzeć w nowy etap życia, warto zrobić muzyczne podsumowanie najdłuższych wakacji w życiu, które wcale nie okazały się takie monstrualnie długie, jak to wszyscy zapowiadali. Tak czy inaczej zapraszam do lektury ;)

13. blur - You're so great

Kojarzycie ten super hicior grupy blur, który śpiewają wszyscy, umieszczają nałogowo w każdej możliwej reklamie, wciskają go w sportowych i ogólnie wyskakuje on na Was nawet z lodówki? Nie będzie o niej mowy! Jedyne co łączy tą odlschoolową balladę z największym przebojem zespołu jest to, że znajdują się na jednym krążku "Blur" z 1997 roku. Czym urzekła mnie ta piosenka? Prostym, akustycznym, aczkolwiek mrocznym brzmieniem kojarzącym się nieco z Placebo i tekstem. Fakt, perfidny zwrot "Coz You're so great and I love you" jest nieco infantylny i na pewno nie jest to dla Damona Albarna Mount Everest jego tekściarskiej kariery, aczkolwiek brzmi przynajmniej szczerze. I ja to kupuję.


12. The Dumplings - "Technicolor Yawn"

Refren tego sielankowego hitu jest niczym klątwa - prawie przez 4 miesiące podśpiewywałem go w wolnej chwili. Aczkolwiek tym na pewno wyróżnia się dobry radiowy utwór - osiada w głowie, rozgaszcza się zanim w ogóle zaprosimy go do środka. Co więcej jest skoczny, pogodny - nic tylko siedzieć na plaży w blasku letniego słońca i popijać drinki z fikuśną palemką. Najpiękniejszy możliwszy czilling tylko ze smażingiem. Co więcej nie zachwycamy się nim tylko w Polsce. Nasze kochane Pierożki posmakowały z tą piosenką między innymi słuchaczom w Czechach, Słowacji i Niemczech. 

11. Grimes - "Oblivion"

A oto zwyciężczyni nagrody specjalnej. Statuetka z podpisem "Najbardziej urocza wokalistka XXI wieku" ląduje u Pani Grimes. W dzisiejszych czasach mamy naprawdę sporo pięknych artystek tworzących muzykę, ale swoimi teledyskami, gdzie radośnie podryguje zawsze to w innym kolorze włosów kanadyjska producentka skradła me serce. Oczywiście jej piosenki są równie piękne jak i uroda Kanadyjki. Jej znakiem szczególnym jest to, że na pierwszy rzut ucha odśpiewuje jakieś niezrozumiałe szatańskie frazy. Czasem są one po angielsku, czasem... no właśnie nie wiadomo Na koncie ma trzy studyjne albumy z czego jeden, zatytułowany"Visions", wydany przez słynną na całym świecie wytwórnię 4AD. Grimes miała ponoć wydać w tym roku nowy krążek, ale wyrzuciła go ostatecznie do śmieci. A szkoda - bo w komputerowym stosie usuniętych plików mogły być tam takie perełki jak skoczny "Oblivion". 


10. Maja Koman - "My Dear Deer"

Bardzo przyjemny singiel z dużą dawką dęciaków, ukulele i ciepłym głosem Mai Koman - artystki, która jak dla mnie stworzyła krążek roku. Polecam szczególnie na jakieś szalone wakacyjne wycieczki - sprawdza się :D niemniej jednak "Porquois Pas?" (o którym pisałem tutaj) jest płytą uniwersalną na każdą porę roku i nie tylko letnie wyprawy muszę rozbrzmiewać w rytmach tych kilkunastu fantastycznych utworów.



piątek, 19 września 2014

Czy Kasia Kowalska jest samobójczynią?

Cześć!
Ostatnio pisałem Wam o mojej magicznej rozpisce. Mam zamiar wykorzystać wszystkie pomysły na wrzesień, jakie w niej zapisałem. Także szykujcie się, że będzie jeszcze z 6-7 postów we wrześniu! Październik zapowiada się pewnie nieco spokojniej, bo to początek studiów. Rozpoczynamy nowe życie. 25 Października pojawi się mój plan na semestr jesienno-zimowy.
Jak to dorośle brzmi, nieprawdaż?
A zatem przechodzimy do rzeczy. Płyta - jak i artystka - którą zachwycałem się praktycznie całe lato. Kiedyś w komentarzu przeczytałem teorię, iż jest to opowieść samobójcy. Dzisiaj zobaczymy, ile jest ziarenka prawdy w tej tezie. Będzie na Korkach po raz pierwszy o jednej z największych polskich gwiazd lat '90. Zapraszam do lektury. Na tapecie Kasia Kowalska i jej debiut "Gemini" z 1994 roku.

Kasia Kowalska - "Gemini", 1994, Izabelin Studio

Historia powstawania tej płyty jest bardzo długa. Zanim Kasia Kowalska zaczęła serwować twórczość sygnowaną swoim imieniem i nazwiskiem, działała w grupie Evergreen z Robertem Amirianem (obecnie mąż Kari Amirian) na czele, Na którymś z przeglądów muzycznych w Warszawie wypatrzyła młodą Kasię z zespołem Katarzyna Kanclerz ze słynnego w latach '90 wydawnictwa muzycznego Izabelin Studio. To był czas, gdy czego nie wydał Izabelin, przemieniało się to w cudo i perełkę całej polskiej muzyki rozrywkowej aż po dziś dzień. Izabelinowi chodziło jednak tylko o wokalistkę Evergreenu. Piosenkarka nie chciała zaś nagrywać z przydzielonymi jej z dnia na dzień nowymi muzykami. Kłótnie na linii wydawnictwo - studio - artystka narastały i narastały. Zażegnał je dopiero Grzegorz Ciechowski - producent "Gemini". Wszyscy muzycy obecni w nagraniach wspominają, że wniósł do studia respekt. To on zaproponował, aby na płycie pojawił się cover zespołu Led Zeppelin. Chwilę po nagraniu pierwszej piosenki - "Wyznanie", która z miejsca jako singiel stała się hitem (zresztą to się tyczy wszystkich singli z albumu) przed Kasią Kowalską stanęło ciężkie zadanie. Supportowanie wielkiej trasy Hey'a, gdy ten był u szczytu popularności. Był to czas, gdy na koncert na warszawskim Torwarze przychodziło dwa razy więcej ludzi niż było możliwych miejsc. Otwierała również praktycznie każdy koncert Edyty Bartosiewicz, która ze swoją płytą "Sen" również znalazła się u szczytu sławy. Co więcej Kasia wystąpiła później w teledysku Edyty do piosenki "Koziorożec", wytypowana przez samą artystkę. Największym wyzwaniem były jednak występy przed światowej sławy Bobem Dylanem. Młoda dziewczyna, która na koncie nie miała jeszcze ani jednego krążka, a zaledwie jeden singiel musiała zagrać dwa razy przed publicznością czekającą na piosenkarza słynnego na cały świat. Było ciężko, ale Kasia Kowalska pięła się po kolei ku górze. Płyta w drodze, terminy goniły coraz bardziej, ciężkie koncerty przed sławami polskimi i zagranicznymi, a media - jak to media - rzucały coraz bardziej uszczypliwymi uwagami w kierunku piosenkarki. Skończyły się wakacje, a zaczął się świat prawdziwego szołbizu. Może trochę zbyt brutalny dla dwudziestolatki, stąd tak silne emocje na "Gemini" wypływające z artystki gorzkim strumieniem wersów.

poniedziałek, 15 września 2014

Mój pierwszy raz z Kristen.

Witam Wszystkich!
Wiecie co? W połowie sierpnia zrobiłem sobie specjalną rozpiskę. Na niewielkiej karteczce zapisałem jakie płyty i artystów mógłbym w danym miesiącu recenzować. Były tam też tematy na cykle Wyliczanki i Przyjrzyjmy Się. Newsy to newsy - swoją drogą. Ów rozpiska obejmuje posty aż do grudnia, także naprawdę sporo tego jest. Cały paradoks tkwi w tym, że jest trzeci tydzień września, a ja dalej nie zrealizowałem żadnego tematu z wrześniowej części kartki. No ale jak mógłbym pisać o czymś innym, gdy co chwila pojawiają się na mojej drodze jakieś doskonałe płyty? Na przykład takie jak ta dzisiaj omawiana.
Zapraszam do lektury ;)

Kristen - "Western Lands", Lado ABC, 2010

Zaliczyłem dzisiaj dość mocny szok. Na jednym z portali muzycznych, które zwykłem czytać dowiaduję się o koncercie zupełnie nieznanej mi grupy, w zupełnie nieznanym mi miejscu. Wszystko oczywiście w Szczecinie. Szczecińska grupa Kristen na przełomie września i października rusza w trasę po Polsce, promując swoje nowe wydawnictwo "The Secret Map", które światło dzienne ujrzy 30 Września. Przesłuchałem piosenkę z nadchodzącej płyty, myślę sobie - "kuuuuurde, to jest coś! Bardzo mocne coś!". Brnąc dalej przez ich profil na youtube znalazłem uploady kilku ich płyt. Wziąłem pierwszą lepszą, która przyciągnęła mnie okładką.

Okładka "Western Lands" kusi obrazkiem industrialnej, amerykańskiej ulicy. Każdy gdzieś brnie, po coś w tej miejskiej machinie goni. Jak to w każdym większym mieście. Niby proste jak przepis na zrobienie jajecznicy, a zawsze mnie taki motyw chwyta za serce. Koniec interpretowania zdjęć. "Down Underground", które zaczyna 28 minutową EP-kę to dziwna, leniwa kompozycja, która od pierwszej sekundy wskazuje, że mamy do czynienia z jakimiś siłami karmicznego kosmosu. Niby to sobie gdzieś tam pobrzdąkuje gitara, jakaś elektronika wyrwana rodem z filmu Davida Lyncha, wznosząca się coraz bardziej perkusja, leniwy wokal. Wszystko jakby uciekło ze mną do krainy snów, a jednak wciąż przecież siedzę sobie na kanapie i przesłuchuję jakiś nieznany, nowy zespół. Pięciominutowa gra instrumentów zastąpiona zostaje w tytułowym, jednominutowym 'Western Lands" jakimś schizofrenicznymi brzdękami. Totalny underground. 

sobota, 13 września 2014

Zagrane o świcie.

Dobry Wieczór!
Rzadko zdarza mi się pisać posty o tak późnej porze. Zwykle przelewam dla Was myśli na wirtualny papier chwilę po obiedzie albo wcześnie rano. No cóż - dzisiaj będzie nieco inaczej. Nieco praradoksalnie, bo piszę nocą o albumie, który całym swoim klimatem jak i nazwą tkwi w chłodnym, jesiennym poranku. Sporo nowych utworów z nadchodzącego wówczas - a dzisiaj już wydanego - "Brzasku" Skubas zagrał na tegorocznym Przystanku Woodstock. Mała Scena w jednej chwili aż drżała - w pozytywnym tego słowa znaczeniu - od energicznych, szybkich piosenek, aby zaraz uspokoić się i kołysząc w rytm spokojnej gitarki, pogrążyć się w koncertowym transie. Już w czasie koncertu myślałem tylko o jednym.
Jaki to będzie cholernie dobry album.
I jest.
Dzisiaj "Brzask" w roli głównej. Zapraszam do lektury!

Skubas - "Brzask", Kayax, 2014

2014 rok to ogólnie wysyp fenomenalnych płyt. Bardzo dużo akustycznych, ładnych brzmień jakie lubię. W Skubasie jednak podaje tę akustykę i przestrzeń zupełnie inaczej. Na rockowo. Jest chyba jedynym artystą jakiego znam, który rozpętał pogo, grając na gitarze akustycznej. Gdy wydał swoje debiutanckie "Wilczełyko" cały polski rynek muzyczny nie mógł znaleźć słów, aby wyrazić zachwyt. Dziś muzyk powrócił z zupełnie nowymi piosenkami - dojrzalszymi, utrzymanymi w stylistyce podobnej do tej wyznaczonej na debiucie i ustawiającymi poprzeczkę dla następnej płyty jeszcze wyżej. Symbolem płyty jest jastrząb, zachęcający nas z półki sklepowej zawadiackim spojrzeniem,
No kup mnie, kup.
Przesłuchaj. Warto.
Zaufaj mi - jestem jastrzębiem.

Całość zaczyna "Diabeł" nieco mroczny, z charakterystycznymi werblami, ciekawym tekstem. Klimat nieco senny - tak jak gdzieś o czwartej nad ranem - gdy nie wiadomo, czy to już dzień, czy jeszcze może noc. Jedni już na nogach szykują się do pracy, inni jeszcze śpią. Zaraz po diabelskich wyznaniach Skubas zabiera nas na "Plac Zbawiciela" - kawałek strasznie kojarzy mi się z ostatnią płytą Kings Of Leon, co nie oznacza, że jest genialny. Jak dla mnie może nawet i jeden z najfajniejszych Skubasa. Ale on wszystkie piosenki ma fajne, więc ciężko mi to określić dokładnie. W każdym razie dzień zaczyna się na dobre - szybka perkusja, partie gitarowe powiewające emmm... świeżością (naprawdę nie wiem jak to określić, ale ta zaczarowana gitara melodia naprawdę mnie orzeźwia). Gdy kończy się melodyjny opis budzącego się dnia na Placu Zbawiciela, Skubas gra dla nas "Kołysankę"  - utwór napisany jeszcze w 2013 roku - zainspirowany poznaniem przez monitor USG swojego Syna. Kojący, refleksyjny utwór chwyta za serce. Czuć silne doznania tkwiące gdzieś pod korą mózgu każdego, które opisuje Skubas. Instynkt. Końcówka rozbrzmiewa bardzo energicznie, do zabawy włącza się gromada rozmaitych instrumentów, towarzyszących gitarze.

"Brzask" jest tak genialny, że Youtube'owi piraci nawet jej nie tknęli. 
Pewnie każdy kupił krążek ;)

"Rejs" - utwór numer 4 - bardzo wpadł mi w ucho już na Woodstocku. Tutaj prezentuje się jeszcze majestatycznie. Atmosfera pnie się ku górze w donośnych refrenach i opada przy spokojnych zwrotkach. Bardzo majestatyczna kompozycja - jakkolwiek by to nie zabrzmiało. "Nie mam dla Ciebie miłości" to pierwszy singiel zapowiadający płytę, spokojna nostalgiczna ballada. Powiem Wam tylko tyle - jest tak dobra, że zagraniczne portale, prezentujące ciekawą muzykę z całego świata doceniają surowość melancholii. Wyborny utwór na jesień. Tytułowy "Brzask" i następujący po nim mój drugi faworyt - "Kosmos" tworzą ze wspomnianym singlem urokliwe akustyczne trio, które nic a nic nie szykuje na to, co następuje chwilę później. "Wyspa Nonsensu" to bardzo potężny rockowy utwór, podchodzący już trochę pod brudny grunge. Skubas znowu serwuje ogromne pokłady energetyczne. Coś mi się myśli, że bardzo miło będzie się wstawać do tej gitary. Słoneczna "Ballada o chłopcu" z radosnym pogwizdywaniem w przeciwieństwie do swojej poprzedniczki - jest perfekcyjna do leniwej drzemki. Rozbudza dopiero rewelacyjna, acz krótka końcówka utworu. To jedyny mój zarzut do ów ballady. Lepiej dałaby sobie radę jako dwuminutowa suita, niż jako 4 minutowy uspiacz. 



Bluesowa "Wątpliwość" wieńczy cały "Brzask". Na horyzoncie wstaje południowe słońce. Skwar uderza na Plac Zbawiciela. Pora pożegnać się ze Skubasem i jego nowym materiałem. Jak nic to właśnie on rozpoczął mocnym uderzeniem sezon jesienny w polskiej muzyce. Przyjemna płyta na jesień - są momenty spokojniejsze, potrafi uderzyć i pierdyknąć ostrym piorunem. Zachęcam do posłuchania i wyrobienia sobie zdania, czy muzyk przeskoczył poprzeczkę "Wilczegołyka". Pomijając fakt, że "Brzask" obyłby się bez jednej, czy dwóch piosenek albo kilku nużących, zbyt spokojnych momentów, Ja uważam, że jak najbardziej mu się to udało.
Miłego dnia! :)



środa, 10 września 2014

Najpierw był długopis - dopiero potem patelnia.

Dzień Dobry!
Jest już moi kochani fanpage na facebooku - wreszcie można zacząć lajkować, obserwować, komentować i co tam tylko jeszcze robicie na fejsie. Jak tam zapowiadałem będzie dzisiaj o płycie młodego, uzdolnionego wykonawcy z Polski. Po raz kolejny obalę mit, że polska muzyka to jedynie Dorota Rabczewska i Bracia i reszta gromady panteonu bogów radiowej Eski. Chłopak, którego płytę mam zamiar dzisiaj Wam przedstawić od samego początku swojej kariery stoi gdzieś na uboczu od całego komercyjnego świata. A z taką płytą na spokojnie mógłby stać się światową gwiazdą jak Dawid Podsiadło. On jest jednak gdzieś zaczajony i obserwuje, ale za nic tam nie dołącza, czekając aż mądry słuchacz sam go znajdzie. Mu jednak - jak podkreśla w wywiadach - nie zależało, aby jego płyta leżała na półkach w Empikach. Nagrał ją całkowicie dla siebie.
Zapraszam do lektury ;)


Patrick the Pan - "Something of an End", Warner Music Poland, 2014

Powiem Wam, że cholernie podoba mi się ta okładka. Pamiętam, że to właśnie jej dotyczyła pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy, gdy sięgałem po ten album. Wcześniej polecał mi go dobry przyjaciel, ale jakoś przeszedłem obok tej muzyki bokiem. Potem - jakoś rok później - przesłuchałem całość jeszcze raz z polecenia przyjaciółki, za co jestem jej bardzo wdzięczny, bo dzisiaj nie znałbym tego dzieła z polskiej ziemi i żyłbym pewnie w błogiej nieświadomości, zachwycając się czymś innym. Może nowym Aphex Twin, a może jarał się starymi piosenkami Pink Floydów. Dzisiaj wiem, że moje uszy wiele dobrych dźwięków by straciły, gdybym nie dawał kolejnych szans Patrickowi (btw bardzo śmieszna sprawa - gdyż ogólnie Patrick the Pan to tak naprawdę Piotr Madej, a nazwa jego projektu pochodzi od długopisu ukraińskiej studentki, który w jego licealnej klasie wszyscy okrzyknęli Parykiem. I początkowo tworzył sobie jako Patrick the Pen (czyli długopis). Potem jednak tworząc płytę artysta przypadkowo pozmieniał z przemęczenia swoją własną nazwę. Od tamtej pory jest Patrykiem Patelnią). Przekonał mnie dopiero fenomenalny "Hełm Grozy", który potem męczyłem w mp3 przez długi, długi okres. 

Ta piosenka jest po prostu niesamowita. 
Słuchając tego widzę Bałtyk zimową porą.


Więc jaka jest płyta pana Patryka Patelni? I tu znowu wrócę do okładki. Ten krążek ma w sobie po prostu coś dziwnego. Słuchając "Finally I'm One", tajemniczego "Remains", czy schizowego "The Moon and The Crane" mam wrażenie, że to nie jest już Ziemia. Co więcej - to już nie jest nawet ta galaktyka. Patrick The Pan zabiera słuchacza ze swoim debiutem gdzieś daleko, daleko, daleko stąd. Do swojego świata, zamkniętego w cztery ściany salonu, w którym w 2012 roku nagrywał przez dwa miesiące swoją płytę na komputerowym mikrofonie. "Something of an End" - jak sama nazwa wskazuje mówi o końcu. Zamyka pewien okres. Jest to płyta mocno emocjonalna - Patrick The Pan nie zamyka się do jednego gatunku, aby opowiadać o swoich przeżyciach.

Pierwszą piosenkę skomponował ponoć dla dziewczyny, która złamała mu serce. Ogólnie to musi być strasznie uczuciowy facet - bo tylko taki skomponowałby tak chwytające za serce i wgniatające w ziemię piosenki jak 7 minutowa gitarowa suita "Exiles Always Come Back", czy balladowe oparte jedynie o spokojne pianino "Slowly". Ale nie tylko o miłości jest "Something of an End" - toteż na przykład weselsze muzycznie "POV" podejmuje tematykę pornografii z bardzo ciekawej strony, Mamy też "Bubbles" przez które najwięcej osób zna twórczość Patryka Patelni. 

Muzycznie mamy bardzo ciekawą sprawę. Raz jest wesoło - dostajemy skoczne rytmiczne piosenki na gitarę, aby zaraz klimat przemienił się w schizująco deszczowy, bardzo mroczny. Każda z jedenastu kompozycji ma jednak to do siebie, że wszystkie brzmią jakby pochodziły z zupełnie innego świata - być może ze świata snów, gdyż właśnie tak kojarzy mi się ten album. Jak jedna wielka narkoza. I stąd może ten nierealny, surrealistyczny klimat piosenek, kryjący się pod podszewką miłego wokalu, gitar, pianina, bębnów, elektronicznych wisienek na torcie. 


"Bubbles" - w teledysku spotkamy Rysia z Klaa... Piotra Cywrusa.

Jeżeli miałbym wskazać Wam swoich ulubieńców na tej płycie? Na pewno psychodeliczne, bawiące się transową ciszą "Finally We're One" - ocknąłem się dopiero, gdy zabrzmiała reklama na Spotify - jeszcze nigdy nie była tak irytująca. Jak wspominałem prześliczny, napisany po polsku "Hełm Grozy", lubię mroczne, islandzkie "Warm Gold" i szczególne wyróżnienie dla "The Moon and The Crane" - za mocną elektronikę, która wrzyna się w mózgownicę. Aczkolwiek to tylko moje typy. Cała płytka godna przesłuchania. Gdybym oceniał tutaj albumy to spokojne 100 na 10 w skali rewelacyjności.
Pozdrawiam.
A wkrótce co nieco o Skubasie. 
Zapraszam niedługo. 
Waflie.





sobota, 6 września 2014

Między Ontario i Warszawą

Witam w...
Akustycznym Sier... Oh, wait - już Wrzesień. 
Wiecie - niesamowicie lubię wstawać wcześnie z rana. Może pobudki o godzinie 6:30 nie należą do najprzyjemniejszych momentów jakie przyszło mi przeżywać, aczkolwiek obserwowanie powoli rozbudzającego się miasta, przejażdżka na rowerze w świetle porannego, jesiennego słońca i ta energia pozwalająca robić absolutnie wszystko - warte jest kilku niecenzuralnych słów rzuconych jeszcze przez półsen w kierunku budzika. Pomyślałem więc - zakończę wreszcie akustyczny sierpień. Może już wrzesień, ale to nieważne. Płyta bardzo przyjemna i pasująca na słoneczne ostatnie dni lata. Pozytywnie dziś będzie, bo na wrzesień kilka smut szykuję, więc trzeba Was jakoś wcześniej nastroić, cobyście potem w depresję nie popadli!
Zapraszam do lektury ;)

Paula i Karol - "Overshare", Lado ABC, 2010

Już po otwierającym słoneczną zawartość "Love Someone" wiadomo, że mamy do czynienia z polską muzyką na bardzo dobrym poziomem, obalającą stereotyp, że "w naszym kraju to nagrywa się tylko śmieciowy pop i rapsy z blokowisk". Nie jest to pełnowymiarowy debiut zespołu, ale na pewno pierwsze podejście do dłuższej formy. Przed Grudniem 2010 mieli za sobą jedynie dobrze rokującą EP-kę, wszyscy zastanawiali się, co może przynieść dziesięć premierowych piosenek, nagranych w małym studyjku na warszawskim Żoliborzu - jak to co? Na pewno bardzo przyjemne, wpadające w ucho indie pomieszane z folkiem. Gdzieś w tej słonecznej muzyczce zaplątane są przepełnione tęsknotą teksty, sugerujące już bardziej jesienny klimat. Mamy rozdarcie między dwiema ojczyznami Pauli - w jednej chwili w "Goodnight Warsaw" mówimy "dobranoc" Warszawie, pogrążonej w zabawie piątkowej nocy, aby zaraz przedzierać się przez zaśnieżone kanadyjskie drogi w "Ontario"