sobota, 23 sierpnia 2014

Dorastanie George'a Ezry

Witam!
Po raz ostatni lub przedostatni - Akustyczny Sierpień. Na ten moment nie mogę dokładnie stwierdzić, co będzie się działo w przyszłym tygodniu - musicie być cierpliwi i zaglądać. Planuję wkrótce facebookowego fanpage'a, więc obserwowanie będzie nieco łatwiejsze. Na razie nie ma innej opcji niż zaglądanie tu notorycznie. Dzisiaj jak to ostatnio tutaj bywa - po raz kolejny będziemy raczyć się gitarami. Dziś jednak z trochę większym powerem. Płyta stosunkowo nowa bowiem swoją premierę miała niespełna dwa miesiące temu. I w porównaniu z omawianymi już "Our Hearts First Meet" i "Life for rent" słychać, że jest to płyta przynależąca do już zupełnie innego, nowego pokolenia muzyków - słychać to modne indie zacięcie, ale jest też w tej codzienności pewna niecodzienność. Wybaczcie mi, że zaczynam takim oksymoronem.
Ale o tym co on oznacza, zaraz opowiem!
Zapraszam do lektury ;)

George Ezra - "Wanted on Voyage", Sony Music Entertainment, 2014

Na tą płytę natrafiłem w sumie zupełnym przypadkiem - ktoś wrzucił jedną z piosenek z albumu na swojego fejsa. Znałem wcześniej wprawdzie singlowy "Budapest", który podbija listy przebojów na całym świecie. Chociaż to w sumie różnie bywa, bo gdy u nas w Polsce, czy we Francji niezbyt się piosenka przyjęła, w tym czasie cała Nowa Zelandia i Wielka Brytania się Ezrą niesamowicie jarały - no i ja się z tymi drugimi totalnie zgadzam. Okładka albumu nawiązuje swoją stylistyką do wspomnianego singla. Tłum, w którym każdy się czymś zajmuje i wyłaniający się z niego młody chłopak. Wpisuje się on idealnie w panującą ostatnio modę na chłopców w hipsterskich aczkolwiek bardzo eleganckich koszulach, z akustyczną gitarą pod pachą, grający swoje kameralne piosenki. To właśnie jego historię będziemy właśnie poznawać w czasie przesłuchiwania debiutanckiego "Wanted on Voyage". Zaczyna stosunkowo młodo - wszak 21 lat to doskonały moment na podbijanie świata. Różnica między teledyskiem do "Budapest" jest taka, że piosenkarz zmienił kolor koszuli. Zaprasza nas do swojego świata. Zaprasza do wysłuchania szesnastu opowieści o dorastaniu. 

Sympatyczny obraz do "Budapest". Jeden z moich ulubionych teledysków -
niby to spokojne, a jednak dynamiczne i ciągle coś się dzieje.

Huśtawka dojrzewania.


Właśnie taki jest ten album. Czasem wesoły, momentami spokojny i stonowany, są chwile jadowitej goryczy. Jak samo dorastanie, które Ezra powoli zostawia za sobą, wkraczając z tą płytą w świat dorosłych. W biznes, sprzedaż płyt, koncertowanie et cetera i różne takie sprawunki. Mówiłem przed chwilą o niecodzienności całego "Wanted on Voyage". Bowiem kiedy to młodzi idole muzyki popularnej zwykle idą w brzmienia elektroniczne - przykładem Banks i Lorde albo patrząc na nasze rodzime podwórko chociażby szykujący się na podbijanie światowych list przebojów Dawid Podsiadło - o tyle debiut Ezry podpada pod rock. Przeplatają się różne momenty. Lekkie i bardzo melodyjne jak wakacyjne, delikatne niczym wedlowska czekolada "Song 6", przyjemne do relaksowania się na hamaku "Barcelona", czy skoczne i świeże "Leaving it Up to You" (ten ostatni bardzo kojarzy mi się z tym co proponują Peter, Bjorn and John - o nich kiedyś już Wam wspominałem), z tymi surowymi i nieco mrocznymi - bluesowo mroczne i klimatyczne "Did You Hear the Rain?",  najwolniejsze z całego albumu"Specatcular Rival" kojarzą się już o wiele bardziej z muzyką Nicka Cave'a niż z radosnym indie rockiem. "Wanted on Voyage" to istna huśtawka nastrojów. Raz Ezra zapodaje w takim "Drawing Board" bardzo agresywny tekst godny samej Adele, stonowaną atmosferę jak w piosenkach Pink!, aby zaraz uraczyć nas dyskotekowym "Stand By Your Gun" brzmiącym jak pomieszanie Chromeo z Panic! At The Disco. Nastroje jak na huśtawce nie dotyczą tylko muzyki, ale i samych tekstów. 


Bardzo siedzi mi w głowie refren "Blame it on me".

Burza hormonów.

W "Over the Creek" podmiot liryczny sam przyznaje:

"Oh, non the less, I must confess, I'm a mess"
I coś w tym jest jeżeli chodzi o teksty na tym krążku. Raz jest wielka miłość - wspólne ucieczki, gdzie on zostawiłby dla niej ten przysłowiowy dom w Budapeszcie, najwspanialsze pianino i jeszcze kilka innych rzeczy, żeby zaraz błagać, by nie odchodziła, a na koniec przyznać, że w sumie to jest kreaturą, która nie ma prawa nazywać się kobietą. Raz jest wesoło, gdzie najnowszy singiel "Blame it on me" przesyła nam masę pozytywnej energii, zaraz deszczowo i smutno "It's just my skin" znów podpadające trochę pod debiut Adele, gdzie Ezra wyznaje jak ciężko i samotnie się żyje na tym świecie. Mimo całego rozgardiaszu i rozchwiania, to "Wanted on Voyage" jest naprawdę sympatyczną płytą, którą warto poznać. Na nasz rynek muzyczny może jeszcze trochę zbyt alternatywna, ale nietrudno jest ją docenić wśród wszystkich rewelacyjnych debiutów tego roku, a tych było naprawdę wiele! Na szczególne wyróżnienie zasługują przede wszystkim "Budapest" i "Barcelona", stanowiące dla siebie pewną przeciwwagę,  słoneczne "Listen to the man", wspominane już "Drawing Board", nostalgiczne "Breakaway" osnute pewną tajemniczością i  zamykające album"Blind Man In Amsterdam" z chwytliwym Dum dum dum bidi bum bum bum! Ja zostawiam Was z Georgem, a tymczasem lecę dorastać.
Do zobaczyska!

Na do zobaczenia zarzucam Wam "Breakaway" -
 jeden z moich ulubionych na płycie.


Waflie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz