wtorek, 22 stycznia 2013

Rurowate dzwony zawsze są ok!

A tak nasz artysta wyglądał...
Dziś- zgodnie z obietnicą z posta o muzyce w reklamach, zajmiemy się jedną z płyt artysty instrumentalnego, który na swoim koncie ma płyt więcej niż cała rzesza artystów z jego generacji. Zasłynął kilkoma utworami- jednym z nich jest puszczany notorycznie duet Maggie Reilly w piosence Moonlight Shadow, będącą jednocześnie jednym z niewielu utworów śpiewanych w dyskografii tegoż artysty. Komercyjny sukces osiągnęła też piosenka Tubular Bells, której początek zna każdy- nikt nie wie skąd- ale jednak zna. Od tamtej pory płyta- i jej dwa sequele- wciąż się sprzedają, a sam krążek Tubular Bells, doczekał się wznowienia w postaci ponownego nagrania w 2003 roku. My na celownik weźmiemy jednak tylko jedną z tych płyt. Paradoksalnie- pierwszy post o tej serii płyt- zaczniemy od ostatniej części. Postanowiłem tak dlatego, iż ostatnia część cyklu jest zupełnie inna od swoich dwóch poprzedniczek. Nagrana w 1998 roku, po wyprowadzce Oldfielda na Ibizę, która słynie z szalonych imprez, na których głównie można usłyszeć muzykę taneczną. Zmianę klimatu z deszczowej, rodzinnej Anglii na słoneczną wyspę- jaką niewątpliwie jest Ibiza- słychać również na krążku. Jest on inny stylistycznie, a jedyne co może go łączyć z Tubular Bells i Tubular Bells II, to okładka i nazwa. Zatem zagłębmy się w klimat słonecznego lata '98, kiedy benzyna i podatki były niższe, w tv pojawiły się "Miodowe Lata", temperatura była wyższa, a każdy śpiewał pod nosem Konika na Biegunach i I don't wanna miss a thing Aerosmith'u. Zapraszam do roku 1998.

Roztańczony początek.
Okładka- jakże różna od poprzednich : )
Tubular Bells III rozpoczyna się burzą. Słyszymy hałasujący w oddali sztorm, który po chwili ustępuje, by nasze uszy uraczył znany motyw, wybijany na dzwonach rurowych na początku każdej płyty, sygnowanej nazwą ów cyklu (tubular bells oznacza z angielskiego właśnie dzwony rurowe). Zaraz potem motyw jednak zyskuje towarzysza i utwór The Source of Secrets objawia swoją prawdziwą naturę, kończąc ze spokojnymi wykonaniami, zagranymi na bogatym instrumentarium. Nasze uszy tym razem dopada skoczny beat, który nadaje rytm dzwonom. W otwierającym numerze pojawiają się również damskie chórki, majaczące równie w oddali jak burza z początku piosenki. Zamykając oczy widzę zwykle właśnie wielką, huczną imprezę, na której znajdujemy się wraz z autorem. Utwór spokojnie może zostać odtworzony na dyskotece i wątpię, by ktoś się pogniewał. Ów rytmiczna symfonia w połowie piątej minuty zostaje złamana, aby rozpoczął się drugi kawałek z płyty- The Watchful Eye to spokojny, dwuminutowy utworek zagrany na syntezatorze. Ma on nas jednak tylko wyciszyć przed tym co następuje za moment, ponieważ Jewel in the Crown ponownie wraca do stylistyki disco, tym razem powtarzającemu się beatowi towarzyszy przestrojona gitara elektryczna (gitary to ulubiony instrument Oldfielda, więc nawet na płycie z muzyką klubową musiały się tutaj znaleźć ;)). Instrument jednak doskonale wkomponowuje się w całość, spinając wszystko w doskonałą muzyczną mieszankę. Piosenka- jak utwór numer jeden- porywa do 5-minutowego tańca. W kolejnym wykonie- zatytułowanym Outcast- z angielskiego na polski tłumacząc "wyrzutek"- nie jest wcale nudniej. Gitary grają tym razem pierwsze skrzypce. To jedyna piosenka na płycie, gdzie usłyszymy gitarowe riffy w dostatecznie dużych ilościach. Co jakiś czas jesteśmy jednak raczeni elektronicznymi wstawkami. Jest skocznie, jak poprzednio- tyle, że na rockowo. Nazwa w ogóle nie dziwi, bowiem ten utwór- jak i następny, Serpent Dream. Są zupełną odskocznią- takimi jakby wyrzutkami z płyty- a bardziej odrzutami z poprzedzającej Tubular Bells III płycie Voyager z muzyką celtycką. W Serpent Dream, otrzymujemy kolejny kawałek na gitarze- tym razem akustycznej- przypomina to hiszpańskie tradycyjne "corridy". Mamy nawet dyszenie, zawarte w tle- jakby bycze :). Akompaniament gitary stanowią odgłosy stepowania albo pstrykania na palcach- bardziej obstawiałbym stepowanie. Słychać tu rytmy położonej nieopodal Ibizy Hiszpanii- w sumie niezbyt dziwne, Oldfield w pierwszych miesiącach życia w tamtych klimatach musiał być zachwycony kulturą tamtego rejonu, tak odmienną od tej, w której żył dotychczas. W końcu otrzymujemy "spowalniacza" atmosfery. The Inner Child to duet pianina oraz kobiecych zaśpiewów. Pojawiają się również klimatyczne wstawki elektroniczne. Na Inner Child nie dzieje się w sumie nic. Po dwu minutowym przerywniku otrzymujemy jedynego singla z płyty.




Mężczyzna w deszczu.

Man in the rain to napisana krótko po sukcesie Moonlight Shadow piosenka, w której śpiewa folkowa angielska piosenkarka, Cara Dillon. Ballada bardzo przypomina swoją poprzedniczkę, słysząc kolejno oba utwory, można by pokusić się o przekonanie, że to jedna całość, a nie dwie piosenki, które dzieli 15 lat różnicy! Wykorzystuje prawie taką samą samplowaną perkusję jak singiel z 1983 roku, gitarowa przygrywka też jest bardzo podobna. Aż zbyt wiele podobieństw w obu piosenkach sprawił, że Man in the rain nie odniósł dużego sukcesu komercyjnego, a szkoda bo jest to zdecydowanie lepszy singiel niż o wiele starsze Moonlight Shadow. Bardziej dopracowany i melodyjny.





Dzwony dobiegają końca. Tylko, że tu gra pianino...
Być może patrząc na taki krajobraz Oldfield
wpadł na koncepcję do The Top of the Morning...
Nie dziwię się, że brzmi tak pięknie.
Źródło: flickr.
Zaraz po singlu otrzymujemy zagrane na pianinie The Top of the Morning, wykorzystujące poruszający motyw. Bardzo ładna piosenka, która stanowi doskonałe wprowadzenie do drugiej części krążka. The Top of the Morning to jedna z najwspanialszych kompozycji Oldfielda ever! Bardzo często posiadam ją na odtwarzaczu, kiedy nadchodzi wiosna- wspaniale się do tych dźwięków jedzie na rowerze i spogląda się na budzący się dopiero horyzont. Bardzo polecam każdemu, bowiem jest to kolejny utwór niedoceniony przez publikę. Szkoda, że to nie on był singlem do radia, bowiem mógłby wiele zdziałać co do promocji albumu na rynku. Moonwatch to kolejny spokojny utwór na pianino- prezentuje on spokojniejszą stronę płyty. Nie wykorzystującą dance'owych beatów ani gitar. Jest miło i przyjemnie, odpoczynek po całej masie doznań jaką dają Tubular Bells III.  Troszkę rozczarowuję ostatnie dwie ścieżki na płycie, bowiem Secrets oraz Far Above The Clouds to powtórka z tego, co prezentuje nam utwór rozpoczynający płytę. W Secrets wracamy do momentu, na którym kończy się The Source of Secrets (fajne nawiązanie co do nazw, prawda? Utwór pierwszy nosi nazwę po polsku "Źródło sekretów", zaś numer dziesiąty "Sekrety"). I takie energiczne rozwinięcie tematu oraz jego zakończenie silnym akcentem byłoby doskonałym zwieńczeniem płyty. Jednak urwane w połowie Secrets przeradza się w 5-minutowe Far Above The Clouds. Mike w końcowych chwilach ostatniego sequela swego debiutanckiego dzieła postanawia wrócić do korzeni. Zaczyna się nawet ciekawie- wygenerowanymi głosami, opowiadającymi historię. Jednak później rozwija się to w kolejną "taneczną symfonię", która trwa kolejne trzy minuty. Zbytnio powtarzalne. Słuchając pierwszy raz zakończenia cyklu, zawiodłem się na tym co dostałem, bowiem jest to zwykły zlepek tego, co było na wszystkich trzech płytach. W pewnym momencie po silnym uderzeniu w "gong" rozlega się ćwierkanie ptaków, jakby burza z początku The Source of Secrets ustała i z lasu znowu wyjrzały ćwierkające ptaki. Jeżeli ktoś spodziewał się jakiegoś niesamowitego zakończenia Tubular Bells, to najzwyczajniej w świecie się zawiedzie. Jednakże można tą wpadkę wybaczyć. Być może Mike zaplanował sobie kiedyś wydać IV część? ;)

Tubular Bells III to płyta inna od swoich poprzedniczek, bardzo taneczna, ale potrafiąca też porządnie wyciszyć. Polecam zakupić sobie każdemu, gdyż najzwyczajniej w świecie warto mieć krążek na półce i odtworzyć go sobie chociażby do czytania. Gwarantuję, że zapewni świetny klimat. Fani Oldfielda powinni mieć za to tą płytę dla unikatów takich jak Top of the morning, Serpent Dream, czy też dla Man in the rain. Kawał historii muzyki. Kawał dobrej historii. Sam bardzo lubię ten album, ponieważ stanowi coś nowego- kontrast dla poprzednich płyt. Jedna z lepszych płyt Oldfielda obok mojej faworytki- Herghest Ridge, którą być może kiedyś zrecenzuję : ).
Album oceniam na 8/10.

Post Scriptum.
Tak oto recenzja- do której napisania trochę się zbierałem- dobiegła końca. Od piątku zaczynam ferie i w tym okresie na pewno stworzę dla was odrobinę więcej! Cieszę się, że blog jako tako się utrzymuje. Przypominam o pisaniu na maila muzycznekorki@gmail.com i dziękuję za maile, które już dostałem. Mam nadzieję, że podoba wam się też nowe, specjalnie dla was stworzone przeze mnie tło, które wkrótce będzie też naszym logiem, ale o tym na razie ciiiii...
A na zajawkę kolejnego postu- z serii "Przyjrzyjmy się"...

Waflekins.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz