sobota, 2 marca 2013

Indie z pogańską duszą.

Sekstet z Islandii podbił świat w szybkim tempie.
Ostatnio przemiły głos z Tv ogłosił wszem i wobec z samego rana, iż wkroczyliśmy w meteorologiczną wiosnę. Na dworze delikatnie przygrzewa słońce, znowu siedzi się ze znajomymi do późna na dworze, a natura budzi się do życia. Za to w moim odtwarzaczu ciężkie, ostre brzmienia (spokojnie- jeszcze opowiem o nich w przyszłych postach), ustępują o wiele bardziej lekkim i powabniejszym brzmieniom. Co przychodzi w takim razie na myśl? Ewidentnie jeden z najciekawszych zespołów wiosny i lata 2012- mowa o islandzkiej grupie Of Monsters and Men, która na koncie miała wcześniej już jedną EP-kę, zatytułowaną Into The Woods, ale cztery piosenki z ów płyty były tylko wstępem do tego, co otrzymujemy na wydanej 4 Kwietnia 2012 płycie My Head Is an Animal (bowiem wszystkie piosenki z poprzedniczki znalazły się na pełnym longplayu). Grupa w zaskakująco szybkim tempie zawojowała muzyczne światki- mniejsze i większe. Wszystkie komercyjne stacje radiowe świata zasłuchiwały się kolejnymi singlami, największe stacje telewizyjne emitowały teledyski (a tutaj trzeba napomnieć o tym, że Of Monster and Men jak dla mnie to mistrzowie, jeżeli chodzi o wideoklipy, absolutni zwycięzcy w tej kategorii), a przy okazji nie zapomniało o nich również"hipsterskie podziemie", które wciągnęło się w klimat pierwszej pełnej płyty zespołu, pozostając w swojej opinii "alternatywnymi do potęgi".
Oczywiście- jak to w świecie- znalazło się też wielu hejterów. Bowiem wielu hejterów już okrzyknęło Of Monsters and Men gwiazdą jednego przeboju. Wszystko poprzez emitowane nagminnie w radiach i telewizji Little Talks- pierwszy singiel z płyty, który odniósł największy komercyjny sukces. Czy to prawda? Jak na razie ciężko to stwierdzić, bowiem jakikolwiek nie byłby cały album, to jest to naprawdę jeden z lepszych debiutów, jakich przyszło mi słuchać i jakoby sam w sobie jest sporym osiągnięciem dla grupy.

Płyta rozpoczyna się szybkim gitarowym riffem, który podpada trochę pod country. Zaraz potem do gitary dołączają się dwa wokale, delikatne i niebywale ze sobą współgrające. To Nanna Bryndís Hilmarsdóttir oraz Ragnar þórhallsson. Grupa ma bowiem dwóch wokalistów. Dirty Paws kończy się z ogromnym impetem, aby zastąpił ją wpadający w ucho King and Lionheart, który- nota bene- nie rozumiem dlaczego jeszcze nie jest singlem. Piosenka promowana jest jednak przez genialny teledysk- jak już wspomniałem, na poziomie wręcz mistrzowskim. 


Następnie dostajemy kolejną dawkę energii. Symfonia w dźwięków w Moutain Song aż zachęca do tupania nogą. Chciałbym usłyszeć kiedyś w koncertowej wersji. Na uspokojenie po trzech przebojowych bombach raczeni jesteśmy eterycznym Slow and Steady, które zaczyna się dość psychodelicznymi dźwiękami. Przyznam się, że jest to jedna z dwóch piosenek, które ostatnio "katuję" :). O Little Talks- pierwszym singlu z płyty rozpisywać już się nie będę, gdyż wszyscy go na pewno znają jako jeden z hitów zeszłego lata. Potem dostajemy brzmiące deszczowo Six Weeks, kojarzące się lekko z Moonlight Shadow Mike'a Oldfielda. Następny na płycie jest mój ulubiony utwór z całego krążka- mianowicie Love, Love, Love. Kawałek ponownie zaczyna się przepiękną symfonią dźwięków, która w większości z nas rozbudza nasze słowiańskie korzenie. 
Okładka My Head is an Animal- dość specyficzny strój
na plażę, nieprawdaż?

Zawsze gdy słucham dokonania Of Monsters and Men, czuję jakbym przeniósł się w czasie do czasów pogaństwa, dzikich rytuałów i widzę oczami wyobraźni piękne obrazy. Można powiedzieć, że My Head is an Animal to indie z pogańską duszą. Jak dla mnie kandydat na kolejnego singla. Zaraz potem Your Bones- już trochę bardziej przypominające dokonania artystów indie z Ameryki. W Sloom znów wracamy się do wcześniejszych klimatów, dostajemy powolny kawałek z gitarą akustyczną w tle- kolejny uspokajacz po dawce doznań z poprzednich kawałków. Trochę jak Slow and Steady. Lakehouse to kawałek już nie tyle wiosenny co letni, ale równie ładny.

Yellow Light, wieńczące płytę porusza już trochę inne uczucia. Pojawia się nowy instrument- ksylofon wkomponowujący się w tło. Ale poza tym kawałek taki jak reszta płyty- dobry, ale nie wprowadza nic nowego, jest jak cała reszta i umyka gdzieś w tłumie. A taki koniec płyty nie może być. Rozumiem, że Of Monsters and Men chcieli spójności artystycznej, trzymania się jednego gatunku, ale na przyszłym longplayu będą musieli jednak trochę się nakombinować, żeby przeskoczyć poprzeczkę z ich debiutanckiej płyty i nie powtórzyć schematów. Mimo wszystko, wierzę w nich, czasu mają bardzo dużo- bowiem terminy trasy koncertowej po całym świecie- głównie festiwali, gdzie występują z takimi artystami jak Rihanna, Nick Cave i Red Hot Chili Peppers, czy Kings Of Leon, kończą się dopiero późnym sierpniem.  Czyżby nagrywanie nowego krążka? Nie wiem jak wy, ale ja już nie mogę się doczekać :)
Namiastkę koncertowej magii w Love, Love, Love na żywo, które podesłał nam mój dobry przyjaciel, który również kocha Of Monsters and Men- no bo jak można ich nie kochać?
Płytę spokojnie mogę ocenić na 8/10.

Zaś ja już wkrótce zapraszam was do kolejnego posta, który będzie niebawem- już w poniedziałek. Będzie znowu bardzo wiosennie, będzie wielu wykonawców, a ja jak zawsze udzielę wam odpowiednich lekcji, o każdym z nich :P
Ps: Nie zapominajcie pisać na muzycznekorki@gmail.com, postaram się odpisać na wszystkie wasze komentarze, wpisy, propozycje tematów etc. 
Trzymajcie się ciepło, wszyscy! 
Waflekins.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz