Po prawie miesiącu przerwy od pisania, mogę wreszcie to powiedzieć - powróciłem na dobre. Już odkurzam pajęczyny z poszczególnych działów bloga i tworzę nowego posta. Znowu będę mieć okazję męczyć Was swoimi wywodami na temat muzyki. Nawet nie wiecie jak bardzo mi tego brakowało, w trakcie czytania arcynudne repetytoriów z Wiedzy o Społeczeństwie, czy tych nieco bardziej interesujących -na temat ludzkiej anatomii. Nie był to łatwy miesiąc pod żadnym względem, jednak teraz wreszcie mogę odetchnąć.
Sweet home, Alabama.
Mówią, że najlepszym sposobem odpoczynku jest wysokiej klasy kultura. Najlepiej taka odchamiająca najmocniej jak się tylko da. Idąc tym tokiem rozumowania, aby zrelaksować się po tragicznych maturach, odpocząć od turystów wchodzących do zamku, potopów, delfinów i pijaństwa na weselach, które wielu poprawić ma zamiar w sierpniu, postanowiłem obejrzeć sobie coś ze starego, dobrego, niemego kina. Coś zabawnego, a jednocześnie bardzo mądrego. Do głowy przyszła mi od razu tylko jedna myśl, a raczej nazwisko.
Chaplin. Charlie Chaplin.
A zatem z miską popcornu pod jedną pachą i kubkiem gorącej, czarnej herbaty z cytryną w drugiej, zrobiłem sobie wieczorny seans z filmem Światła Wielkiego Miasta (ang. tytuł "City lights"). Film jest bardzo, bardzo stary, bowiem premierę miał w 1931 roku. Jest to przepiękna komedia urzekająca przemyślanymi wątkami kryminalnym oraz romantycznym. Pełno tam inteligentnych gagów i zabawnych sytuacji, w które wplątuje się pewien sympatyczny bezdomny - główny bohater opowieści. Jednak nie na filmie i jego postaciach będę się tutaj skupiać. Jedną z najmocniejszych zalet tego filmu jest ścieżka dźwiękowa. Już na samym początku filmu wiadomo, że mamy do czynienia z muzyką na najwyższym, światowym poziomie. Zapraszam do lektury!
Okładka ścieżki dźwiękowej do filmu "City Lights" autorstwa Carla Davis'a & The City Lights Orchestra. |
Sinusoida nastrojów.
W mojej "karierze" to bardzo nietypowa sytuacja. O płycie całkowicie instrumentalnej pisałem tylko raz przy okazji Mike'a Oldfielda. O muzyce przedwojennej nie zdarzyło mi się pisać nigdy. Muszę to chyba robić częściej, ponieważ w tej muzyce siedzi ogromny potencjał. Carl Davis wraz z orkiestrą wykonał kawał dobrej roboty przy tej ścieżce. Wszystko jest dopracowane od początku aż do końca płyty, która jest bardziej osobną opowieścią niż zwykłym zbiorem piosenek. Intrygują już pierwsze nuty rozpoczynającego - "Overture: Unveiling the statue", które towarzyszy początkowym scenom filmu. W pierwszych 10 sekundach brzmi jak spokojna, przedwojenna serenada, grana na niezidentyfikowanym przeze mnie instrumencie dętym. Prawdopodobnie trąbce. Może na saksofonie. W jednej chwili rozpoczyna się dynamiczna symfonia wielu różnych instrumentów, po której nastrój znów opada, aby zaraz wznieść się na wyżyny tej szalonej sinusoidy. I taka sytuacja ma miejsce na całej płycie. Nastrój tej płyty zmienia się w każdej piosence co najmniej sto razy, co w sumie bardzo pasuje do filmu, który w jednej chwili potrafiłby wzruszyć nawet bardziej niż zakończenie "Króla Lwa", aby zaraz potem powodować salwy śmiechu u oglądających.
Warto zwrócić też uwagę na instrumentarium - zwykle piszę o rocku lub elektronice. Tutaj występuje zupełnie inna sytuacja. Kulturalność na maksymalnie wysokim poziomie. Wrzucając krążek w odtwarzacz (ktoś w ogóle w czasach Youtube'a, Deezera i Spotify jeszcze to robi?!), przenosimy się do filharmonii lub opery i zasiadamy w wygodnym fotelu, aby wysłuchać niesamowitego spektaklu dźwięków. Orkiestra przez prawie godzinę pieści nas uszami smyczków, dęciaków, pojedynczych akordów gitar. Wszystkie razem budują piękny, bajkowy klimat przedwojennego świata. Co więcej - bardzo wpada ten świat w moje ucho, a o poszczególnych momentach z takich utworów jak Limousine, The NightClub - Dance Suite i The Flower Girl ciężko jest mi zapomnieć.
Kapsuła czasu.
Kto z Was nie chciałby przenieść się chociaż na moment do świata przed II Wojną Światową? Zobaczyć jak wyglądały utopijne, sielankowe bale trwające całe noce, ulice Paryża pozbawione samochodów, zapach świeżych, nieskażonych chemią rogalików, kuszący nozdrza przechodniów, długie ciepłe jesienie i przepiękne, zielone ulice w czasie lata? Tym po części jest również ta płyta - idealnie oddaje ona klimat swojej epoki, wolnej od problemów. Prawdziwa sielanka. Dźwięki te pobudzają najgłębiej położone w mojej głowie ośrodki, odpowiadające za wyobraźnię, dzięki czemu zamykając oczy widzę to wszystko. Dzieło Davisa jest kapsułą czasu, schowaną gdzieś głęboko pod stertą dzisiejszych, nowoczesnych płyt, przeznaczona tylko dla uważnego, wrażliwego słuchacza. W każdym bądź razie jest bardzo elitarnie. Na pewno będę wracać do tej płyty przy którymś z ciepłych letnich wieczorów, popijając słodkie wino i przy dźwiękach "The party and the morning after" będę czuć się jak we śnie.
Gorąco polecam sięgnąć i po film, i po muzykę z niego. Warto pokarmić swoją kulturalną duszę czymś innym niż dzisiejsze seriale lub punk rockowe płyty.
Cieszę się, że mogę do Was wrócić! Widzimy się niedługo w kolejnym poście, bo ogrom słów ciśnie mi się na usta. Pozdrawiam!
Trzymajcie się!
Tristq.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz