Jest już moi kochani fanpage na facebooku - wreszcie można zacząć lajkować, obserwować, komentować i co tam tylko jeszcze robicie na fejsie. Jak tam zapowiadałem będzie dzisiaj o płycie młodego, uzdolnionego wykonawcy z Polski. Po raz kolejny obalę mit, że polska muzyka to jedynie Dorota Rabczewska i Bracia i reszta gromady panteonu bogów radiowej Eski. Chłopak, którego płytę mam zamiar dzisiaj Wam przedstawić od samego początku swojej kariery stoi gdzieś na uboczu od całego komercyjnego świata. A z taką płytą na spokojnie mógłby stać się światową gwiazdą jak Dawid Podsiadło. On jest jednak gdzieś zaczajony i obserwuje, ale za nic tam nie dołącza, czekając aż mądry słuchacz sam go znajdzie. Mu jednak - jak podkreśla w wywiadach - nie zależało, aby jego płyta leżała na półkach w Empikach. Nagrał ją całkowicie dla siebie.
Zapraszam do lektury ;)
Patrick the Pan - "Something of an End", Warner Music Poland, 2014
Powiem Wam, że cholernie podoba mi się ta okładka. Pamiętam, że to właśnie jej dotyczyła pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy, gdy sięgałem po ten album. Wcześniej polecał mi go dobry przyjaciel, ale jakoś przeszedłem obok tej muzyki bokiem. Potem - jakoś rok później - przesłuchałem całość jeszcze raz z polecenia przyjaciółki, za co jestem jej bardzo wdzięczny, bo dzisiaj nie znałbym tego dzieła z polskiej ziemi i żyłbym pewnie w błogiej nieświadomości, zachwycając się czymś innym. Może nowym Aphex Twin, a może jarał się starymi piosenkami Pink Floydów. Dzisiaj wiem, że moje uszy wiele dobrych dźwięków by straciły, gdybym nie dawał kolejnych szans Patrickowi (btw bardzo śmieszna sprawa - gdyż ogólnie Patrick the Pan to tak naprawdę Piotr Madej, a nazwa jego projektu pochodzi od długopisu ukraińskiej studentki, który w jego licealnej klasie wszyscy okrzyknęli Parykiem. I początkowo tworzył sobie jako Patrick the Pen (czyli długopis). Potem jednak tworząc płytę artysta przypadkowo pozmieniał z przemęczenia swoją własną nazwę. Od tamtej pory jest Patrykiem Patelnią). Przekonał mnie dopiero fenomenalny "Hełm Grozy", który potem męczyłem w mp3 przez długi, długi okres.
Ta piosenka jest po prostu niesamowita.
Słuchając tego widzę Bałtyk zimową porą.
Więc jaka jest płyta pana Patryka Patelni? I tu znowu wrócę do okładki. Ten krążek ma w sobie po prostu coś dziwnego. Słuchając "Finally I'm One", tajemniczego "Remains", czy schizowego "The Moon and The Crane" mam wrażenie, że to nie jest już Ziemia. Co więcej - to już nie jest nawet ta galaktyka. Patrick The Pan zabiera słuchacza ze swoim debiutem gdzieś daleko, daleko, daleko stąd. Do swojego świata, zamkniętego w cztery ściany salonu, w którym w 2012 roku nagrywał przez dwa miesiące swoją płytę na komputerowym mikrofonie. "Something of an End" - jak sama nazwa wskazuje mówi o końcu. Zamyka pewien okres. Jest to płyta mocno emocjonalna - Patrick The Pan nie zamyka się do jednego gatunku, aby opowiadać o swoich przeżyciach.
Pierwszą piosenkę skomponował ponoć dla dziewczyny, która złamała mu serce. Ogólnie to musi być strasznie uczuciowy facet - bo tylko taki skomponowałby tak chwytające za serce i wgniatające w ziemię piosenki jak 7 minutowa gitarowa suita "Exiles Always Come Back", czy balladowe oparte jedynie o spokojne pianino "Slowly". Ale nie tylko o miłości jest "Something of an End" - toteż na przykład weselsze muzycznie "POV" podejmuje tematykę pornografii z bardzo ciekawej strony, Mamy też "Bubbles" przez które najwięcej osób zna twórczość Patryka Patelni.
Muzycznie mamy bardzo ciekawą sprawę. Raz jest wesoło - dostajemy skoczne rytmiczne piosenki na gitarę, aby zaraz klimat przemienił się w schizująco deszczowy, bardzo mroczny. Każda z jedenastu kompozycji ma jednak to do siebie, że wszystkie brzmią jakby pochodziły z zupełnie innego świata - być może ze świata snów, gdyż właśnie tak kojarzy mi się ten album. Jak jedna wielka narkoza. I stąd może ten nierealny, surrealistyczny klimat piosenek, kryjący się pod podszewką miłego wokalu, gitar, pianina, bębnów, elektronicznych wisienek na torcie.
"Bubbles" - w teledysku spotkamy Rysia z Klaa... Piotra Cywrusa.
Jeżeli miałbym wskazać Wam swoich ulubieńców na tej płycie? Na pewno psychodeliczne, bawiące się transową ciszą "Finally We're One" - ocknąłem się dopiero, gdy zabrzmiała reklama na Spotify - jeszcze nigdy nie była tak irytująca. Jak wspominałem prześliczny, napisany po polsku "Hełm Grozy", lubię mroczne, islandzkie "Warm Gold" i szczególne wyróżnienie dla "The Moon and The Crane" - za mocną elektronikę, która wrzyna się w mózgownicę. Aczkolwiek to tylko moje typy. Cała płytka godna przesłuchania. Gdybym oceniał tutaj albumy to spokojne 100 na 10 w skali rewelacyjności.
Pozdrawiam.
A wkrótce co nieco o Skubasie.
Zapraszam niedługo.
Waflie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz