Mam nadzieję, że post o "Silent Treatment" Pati Yang jak i sam krążek przypadły Wam do gustu. Teraz zmienimy trochę klimat. Nadchodzące trzy tygodnie ostatniego letniego miesiąca upłyną pod hasłem Akustyczny Sierpień. Zrecenzuję kilka różnych wydawnictw, których głównym instrumentarium są gitary, bębny, trąbki, wiolonczele - no po prostu będzie bardzo instrumentalnie, klimatycznie, chciałoby się rzec jak na koncertach unplugged. Wydaje mi się, że taka muzyka jest idealna na późnoletnie dni, gdy jest jeszcze w miarę ciepło i przyjemnie, ale za oknem szumiący nieustannie wiatr i wieczorne burze dają swój własny występ, a liście na drzewach coraz bardziej się rumienią. A zatem zapraszam do lektury. Cykl zacznę płytą chyba najbardziej mainstreamową i jednocześnie najmniej akustyczną ze wszystkich, które dla Was przygotowałem na ten miesiąc.
Dido - "Life For Rent", 2003, Cheeky Records
Może nie w całości, ale tę płytę odkryłem bardzo wcześnie. Dobrze pamiętam, że poszczególnymi piosenkami z tego krążka zachwycałem się już w szóstej klasie podstawówki, odkrywając działanie Youtube'a. To wówczas katowałem tam namiętnie teledyski do tytułowego "Life for rent", czy "Sand in my shoes". Młodziutką Dido, która zadebiutowała w 1999 roku płytą "No Angel" (ją zresztą recenzowałem sto lat temu, a link do ów recenzji znajdziecie tutaj) odkrył i wypromował na rynku Eminem, który do jednej ze swoich piosenek, zatytułowanej "Stan" wrzucił sample refrenu z "Thank You" - bodajże drugiego singla z debiutu artystki. Miał chłop niezłego nosa, bowiem już cztery lata później Dido powróciła z kontynuacją tego, co zaczęła na początku nowego stulecia, dalej trzymając wysoki poziom z poprzedniej płyty. Świadczy o tym też sam sukces komercyjny "Life for rent".
Wielki sukces
Jeżeli miałbym wskazać z dyskografii Dido jedną płytę, na której znajduje się najwięcej hitów, to wskazałbym niewątpliwie właśnie tą dzisiaj przeze mnie omawianą. Praktycznie każdy singiel z wydawnictwa uzyskiwał sukces. Efektem tego znane wszystkim "White Flag" otwierające cały album, jest dziś uważane za kultowe dokonanie w muzyce pop. Może już trochę mniejszy, aczkolwiek równie wysoki rozgłos znalazły kolejne promujące krążek utwory - mające wydźwięk antynarkotykowe "Don't Leave Home", którego wczesna wersja "All You Want" znalazła miejsce na debiutanckiej płycie, energetyczne "Sand in my shoes", czy już bardziej poważne "Life for rent" - te piosenki wciąż gra się w radiach, nadal znajdują one kolejnych słuchaczy. Co jest kwestią tak dużego sukcesu zwieńczonego pięćdziesięcioma dwoma tygodniami na liście najlepiej sprzedających się albumów w Wielkiej Brytanii?
Na pewno wprawne ucho wybitnego kompozytora Rollo Armstronga - brata Dido, członka nieistniejącej już grupy Faithless, czuwającego nad produkcją dwóch pierwszych wydawnictw swojej siostry. Drugą nadrzędną kwestią jest niesamowita melodyjność, która przepełnia wszystkie dwanaście kompozycji na "Life for rent". To przez nią chwytliwe popowe refreny poszczególnych utworów nie chcą po przesłuchaniu wyjść słuchaczowi z głowy.
Jeden z najlepszych popowych utworów jakie istnieją. "Sand in my shoes"
nadaje się wszędzie - do Eski, na klubową dyskotekę i do słuchania w czterech ścianach
każdą porą roku. Nie idzie się nie zakochać.
Poza przebojami
Oprócz radiowych hitów mamy na albumie kilka spokojniejszych utworów, w których łagodne elektroniczne motywy przeplatają się głównie z brzdąkaniem akustycznej gitary. Oddzielają one poszczególne przeboje i to właśnie one stanowią najbardziej o magii całego wydawnictwa. Szczególnie bliskie memu sercu są "Mary's in India" (piosenka o przyjaciółce z dzieciństwa, w pierwotnym zamyśle nie miała się znaleźć na płycie - śmiało można stwierdzić, że byłby to bardzo duży błąd). Zaraz po niej "See You when You're 40", które posiada pewien paradoks - muzycznie spokojny, czillujący utworek, który miło sobie puścić wieczorową porą, posiada bardzo agresywny tekst, w którym podmiot wróży nieciekawą przyszłość dla swojego byłego narzeczonego, który jeszcze nie potrafi dorosnąć do niektórych spraw. Chwytające za serducho są również "This Land Is Mine" i "Closer" (prześliczne folkowe zakończenie płyty rozpoczętej elektryzującym przebojem), w których sympatycznemu wokalowi Dido akompaniują przede wszystkim gitary - to właśnie te dwa utwory zapowiadają kierunek, w jakim piosenkarka podąży za pięć lat na "Safe Trip Home". Na uwagę zasługują również trip-hopowe "Who makes You feel", w którym mieszają się nawiązania do pierwszych piosenek artystki z twórczością Faithless. Ja czuję tu również domieszkę inspiracji dla przyszłych piosenek Adele, o której na razie świat jeszcze nie słyszał (w końcu mamy dopiero 2003 rok). Ostatnim takim nieradiowym punktem, o który warto zahaczyć jest pokrzepiające "See the sun", w którym Dido przyznaje, że
"Choć na pewno nie masz zamiaru słyszeć o jutrze - obiecuję Ci, że jutro zobaczysz słońce/I pytasz mnie dlaczego ból jest jedyną drogą do szczęścia - obiecuję Ci, że jutro zobaczysz słońce"
A tu zapraszam do przesłuchania "Mary's in India" gwarantuję,
że od razu zaczniecie się uśmiechać!
Jest nadzieja
Za to właśnie lubię kawałki tej dziewczyny - nawet jeżeli śpiewa ona o czymś względnie smutnym, to w swoich tekstach emanujących prostotą (nie jest tu to jednak mankament - tekściarka po prostu wyrzuca nam prosto z mostu jaka jest sytuacja i co się dzieje) jest nadzieja, że kiedyś wszystko się poprawi, będzie lepiej. Takie może jest właśnie tytułowe "Życie do wynajęcia"? Mimo tego, że czasami dostajemy po tyłku, to nie powinniśmy się przejmować tylko wierzyć, że wszystko będzie wkrótce dobrze. Podoba mi się taka filozofia i jej właśnie będę się trzymać.Ślę pozdrowienia, a na koniec jeszcze mam dla Was arcyfajny teledysk do równie przyjemnej dla ucha tytułowej piosenki z tego wydawnictwa.
Jeszcze bardziej pod spodem Deezery i Spotifaje. Co więcej - macie dwie różne wersje zakończenia. Bowiem "Life for rent" z niebieskim napisem na okładce (patrz Deezer) wieńczy deszczowa piosenka "Paris", gdzie podmiot nihilistycznie podchodzi do powrotu z miasta, które już na zawsze zostanie w jego/jej pamięci. Jest on trochę smutniejszy niż "Closer" zamykające wersję z czerwonym napisem (patrz Spotify).
Nevermind.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz