Planowałem, żeby ten post pojawił się w weekend. No niestety się nie pojawił, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, tylko czas wreszcie ruszyć pupsko do roboty! W końcu święta idą, to trzeba się jakoś ładnie przyszykować. Jako iż nadchodzi taki specjalny czas, kiedy wszyscy się cieszą (sic! Wszyscy klną jak profesjonalni szewcy, stojąc w empikowych kolejkach), śpiewają radosne kolędy przy wigilijnej choince (sic do kwadratu! Tak naprawdę nikt nie śpiewa) i oprócz tego wszyscy jedzą, piją i podsumowują (bez siców - to akurat prawda. Btw Wy też przeczytaliście "sików"?). Z racji takiego pięknego okresu analiz i rozważań, opowiem Wam o - według mnie - najfajniejszej zagranicznej płycie 2014. Niestety o polskich płytach nie będzie podobnego posta, bo wszystkie tegoroczne wydawnictwa są tak super druper bajeranckie, że mogłyby się wszystkie zmieścić na jednym podium (całe życie nie rozumiem jak można mówić, że polska muzyka jest słaba).
Już bez zbędnych nawiasów.
Zapraszam do lektury!
FKA Twigs- "LP1", Young Turks, 2014
Powszechnie Uwielbiana Jako Twigs.
Mało kto w ogóle wplata tripowe klimaty do swoich krążków. Jest to po prostu muzyka, której praktycznie nikt nie chwyta (ja sam słysząc pierwszy raz recenzowaną dzisiaj płytę, pomyślałem "jezusmaria co to za cienizna?!") i stworzyć dobrą płytę, budującą taki onirystycznie poryty światy, a co dopiero wypromować na komercyjnie popowym rynku jest koszmarnie trudno. Gdyby rynek muzyczny był grą komputerową - poziom tego, czego dokonała w tym roku FKA (co jest skrótem od Frequently Known As - Powszechnie Znana Jako) Twigs (pod tą nazwą dziewczyna tworzyła w początkach swojej kariery), byłby oznaczony jako tryb szalony. Tylko dla najtwardszych graczy.
Jej się udało - debiutanckim longplayem "LP1" (bo grunt to kreatywna nazwa) otworzyła sobie wrota do darzonej wielkim uszanowankiem sławy, usłane rozmaitymi nagrodami, nominacjami do nagród, miłością fanów (poza fankami sagi "Zmierzch", które dalej hejtują jej związek z filmowym wampirem Edwardem). W tym momencie FKA Twigs ma wszystko i jest na szczycie. Co będzie za kilka lat? Tego nie wiadomo, ale jestem niesamowicie ciekawy, jaką drogą podąży w swojej dalszej karierze.
Oto znowu wraz z weekendem pojawiam się ja! Bardzo mi miło, że jak tylko pomyślicie o nowym poście na Korkach, to wszyscy skaczecie z radości aż po samą stratosferę. No cóż - pomarzyć zawsze można. Dzisiaj będzie dosyć specyficznie. Dlaczego?
Bo dzisiaj będzie recenzja! Darujcie sobie te ironiczne podśmiewiska i dajcie mi dokończyć! Będzie recenzja bardzo dziwacznej płyty, można by rzec lekko porypanej, zamkniętej w swoim własnym hermetycznym świecie - to primo. Po drugie - płyta na tak długo wyczekiwany piąteczek jest najdłuższą płytą jaką przyszło mi tutaj zrecenzować. Jest tu bowiem 26 sympatycznych kawałków. Pewnie w tej chwili ironiczny głosik w Waszej głowie przeklina właśnie monstrualną długość tego posta. Nic bardziej mylnego! Nie jestem noł lajfem, nie mam całego dnia. Postaram się Wam ją przedstawić najklarowniej jak się da. Bez zbędnego rozpisywania się.
Po trzecie moi drodzy - dziś będzie hip hop.
Wszystkie anty rapsy, mogą jednak spać spokojnie - to taki hip hop, ale nie hip hop. Przeznaczony jest dla każdego odbiorcy, szczególnie dla smutnych i nudnych lamusów.
Zapraszam do lektury!
Afro Kolektyw - "Płyta Pilśniowa", T1-Teraz, 2001
Zapewne zastanawiacie się dlaczego zachowuję się jak skończony diabeł i obrażam tak domniemanych odbiorców płyty, wyzywając ich od lamusów.
Bez dramatyzmów. Nie ma w tym ani grama obelgi. Gdy przesłucha się płytę i wyciągnie wnioski. Oto mamy krążek, którego głównymi bohaterami stają się życiowe fajtłapy i kozły ofiarne, które mimo wszystko są bardzo fajne (jak nie najfajniejsze). Żyjący w świecie zdominowanym przez tych silniejszych, zawsze gdzieś na uboczu, nikt nie zwraca na nich uwagi. No i o czym może marzyć taki lamusowate chłopisko zbliżające się do 20 roku życia, a nie mający absolutnie nic, co stanowiłoby o "statusie społecznym"? Tego samego, co wszyscy Ci, którzy go nie zauważają- reprodukcji, pieniędzy, sławy, chwały i jeszcze raz reprodukcji. Więc myśli ten młody onanista tylko o tym jak się można sprzedać w chorym, niezrozumiałym towarzystwie.
I na tym właśnie opiera się sens tekstów na "Płycie Pilśniowej" - lamusy się sprzedają. Z różnym skutkiem. Wszystko opanierowane w smakowitą ironię i groteskę wymieszaną z kolokwialnymi i wyszukanie wulgarnymi treściami. Trochę prawdy, dużo robienia sobie jaj. Dlatego właśnie sztandarowym singlem jest "Czytaj z ruchu moich ust" - jeśli wciągnie Cię ten kawałek - wciągniesz się w cały pilśniowy świat debiutu Afro Kolektywu.
Powracam po miesiącu przerwy. Wprawdzie w czasie tego miesiąca nie napisałem niczego dłuższego niż lista zakupów, ale mam nadzieję, że nie wyszedłem z wprawy. Miałem na głowię kilka dużych egzaminów, kolokwiów i projektów w internecie. Kolejne przede mną. Nie wiadomo jeszcze czy pokonałem wielką królową wszystkich nauk - matematykę stosowaną. Mam nadzieję, że uciąłem jej łeb przy samej szyi. Miło by było zacząć zaliczanie egzaminów soczystą piąteczką.
Pomarzyć i głupi może, nie?
W każdym bądź razie postanowiłem poopowiadać Wam, gdzie ostatnio muzycznie zapuściłem korzenie, co w pierwszych miesiącach studenckiego życia leci u mnie w odtwarzaczu. Czyli w sumie nihil novi. To samo co robiłem dotychczas i co chciałbym robić jeszcze długo.
Trzeba tylko uciec ze zwariowanej krainy liczb.
Nie przedłużając zbytnio - zapraszam do lektury.
09. Pablopavo & Ludziki - "Telehon"
Patrikosowe feng shui - pozbycie się telewizora bardzo, ale to bardzo korzystnie wpłynie na Wasze życie. W każdym bądź razie moje poranki z czwórkową audycją poranną "Nawiedzeni" poszerzyły dość znacznie moją "śmietnikową" playlistę na Spotify, gdzie wrzucam absolutnie wszystko, co wpadnie mi w ucho. Jedną z takich piosenek jest właśnie dosyć mocno porypany tekstowo "Telehon". Niby oniryzm, wątki narodowościowe, wszystko jest takie dziwnie odrealnione. I ciągle to "Halo?! Tu Pablopavo dzwonię do Ciebie ze snu!" wołające do półsennego słuchacza z oddali.
A może po prostu nie posłodziłem herbaty?
08. Barabas - "Idiotka"
Intrygująca piosenka o dewotce. Dość nietypowa tematyka jak na polskie konserwowane klimaty. Eski i RMF-u raczej "Idiotka" nie zwojuje, ale światek zafascynowany elektroniką zauważy ciekawą kreację sceniczną Barbas (swoją drogą uwielbiam gogle Pani wokalistki), gdy tylko wydadzą swój pierwszy longplay. Jestem o tym święcie przekonany. Hehehe piosenka o dewocie, klęczącej w kościele, a ja jestem ŚWIĘCIE przekonany. Hihihi. Suchary na bok. Płyta zamiesza na polskim rynku muzycznym. Na razie jest tylko pierwszy singiel, ale ja kupuję tą elektrotrupę w ciemno!
07. Natalia Przybysz - "Królowa Śniegu"
Krążkiem "Prąd" 1/2 byłego Sistars - Natalia Przybysz - pokazała, że na soulu i piosenkach Janis Joplin jej repertuar się nie kończy. I co teraz hejterzy? Na razie nad "Prądem" zachwyty wznosi większość branży muzycznej. Nie dziwię im się. To bardzo ładny krążek. Najbardziej do gustu przypadła mi spokojna "Królowa Śniegu",położona praktycznie na samym finiszu płyty. Brzmiąca trochę jak oldschoolowe country. Słuchając słonecznej, spokojnej gitarki przychodzą mi na myśl Mazury latem. Jest bardzo kolorowo, ciekawie. Wszystko wokół jest takie spokojne, a przy czym niesamowicie napompowane emocjami. Aż chciałoby się westchnąć "wow, wow. Uszanowanko dla Pani Natalii Przybysz".
Powiem Wam, że ostatnie dni Października są moimi ulubionymi w roku. Mroczny okres Halloween i Dnia Wszystkich Świętych jest wspaniałym punktem jesieni. Wisienką na torcie całej pory spadających liści, kasztanów, kaloszy, kolorowych płaszczów. Najpierw radujemy się, wcinamy cukierki, jest zabawnie. Wszędzie radosne dynie, poprzebierane dzieci, śmiechy dobiegające zza okna, a w głośnikach jakaś przyjemna płyta. Potem przychodzi pora refleksji, idziemy odwiedzić zmarłych - jest w tym dniu jakaś jedność między dwoma światami - tym astralnym i fizycznym, które leżą tak daleko, a tak blisko siebie. Przynajmniej ja w to wierzę.
No i oczywiście to takie zwieńczenie całej jesieni. Zaraz po 1 Listopada zaczyna się cały Bożonarodzeniowy szał ciał. Za niedługo ściągnę płyty Sinatry. Wszystkie sklepy jak jeden mąż wystawiają światełka świąteczne, Coca Cola śpiewa zza ekranu telewizora swój hit, na półki sklepowe wprowadza się brzuchaty Mikołaj. Znowu w takim rozmiarze jak w zeszłym roku. Zrzucił na wakacje praktykując jogę, ale potem skubaniec pojechał na Oktoberfest, z którego właśnie przyjechał i znowu wyskoczył mu zza pasa mięsień piwny.
Co za życie...
Ale ja kocham ten okres. Kocham te święta bardziej niż własne urodziny. Kocham mrok jaki im towarzyszy, jakąś taką tajemniczość. A jako że praktycznie każda pora roku kojarzy mi się z muzyką to tak też jest i w tym wypadku. Czo takiego na początki Listopada, zapytacie zapewne? Nie będę oryginalny, ale polecę Wam z klasykiem. Moją ulubioną bajką, która bajką jest tylko w teorii. "Nightmare Before Christmas" - przepiękny musical o miłości, z moim ukochanym świętem w tle. Trup zamiast słać się gęsto, śmieje się i śpiewa, tańczy, stepuje - czego tylko dusza zapragnie. Co więcej wszystko w porytym świecie jaki stworzył dla widza Tim Burton. Obrazki to istny miód dla oczu, a muzyka jaka się w musicalu pojawia to Eden dla uszu.
Jeżeli jest gdzieś tutaj bambaryłka, która jeszcze tego arcydzieła nie oglądała to raz, dwa nadrabiać zaległość!
Mógłbym się odważyć i napisać Wam recenzję z liczącej 21 utworów ścieżki dźwiękowej, ale spytam się grzecznie po co? Co tu tak naprawdę omawiać? Magię jaka kryje się za warstwą instrumentalną? Pasję jaka bije z poszczególnych piosenek? To nie jest zwykła bajka, a po prostu sztuka, jaka rozgrywa się w naszych słuchawkach w najpiękniejszej możliwej postaci. Tego po prostu trzeba posłuchać. Wprowadza w rewelacyjny nastrój, zwłaszcza gdy za oknem roznosi się tajemnicza mgła. Czy coś się w niej przypadkiem nie czai? Nie podgląda Cię przez okno? Czy to nie jest przypadkiem Dyniowy Potwór?
Szczególnie godne polecenia - "Sally Song", "Town Meeting Song", "Making Christmas", "Jack's Lament" i znane wszystkim na przykład z coveru Marylina Mansona, który kontrowersją zajmował się jeszcze zanim to było modne - "This Is Halloween"
Julia Marcell i jej muzyka były ze mną od bardzo dawna. W czasach licealnych pomagała mi wkroczyć gibkim krokiem w zupełnie nowe środowisko. Od "June" zmieniło się bardzo dużo. Dorosłem ja, dorosła też i Julia. Dojrzało brzmienie, które obecnie jawi się jako mroczne, pełne nieokiełznanych emocji. Pełne pasji. Nie oznacza to broń Boże, że na "It Might Like You" i "June" nie było pasji - z tą płytą artystka wskoczyła po prostu na zupełnie nowy poziom, absolutnie nową ścieżkę. Level up pod każdym względem.
Zmieniła się też okładka - już nie kolorowa i krzykliwa jak dziecko z "June", teraz modne są mądre spojrzenia i stonowane połączenie czerni i bieli. Faszionelki - fakt konieczny do zapamiętania. Groszki już nie wrócą do łask tej zimy. Wróci za to Julia, która wyznacza nowe trendy i ścieżki w swojej twórczości.
Były już indie akustyczne motywy. Potem taneczna elektronika.
Żarty się skończyły - teraz czas na sentymenty.
A ja zapraszam do lektury.
Julia Marcell - "Sentiments", MYSTIC, 2014
Może powagi tych introwertycznych emocji nie słychać na singlowym "Manners", które otwiera krążek. Jest to po prostu prześmiewcza karykatura na dzisiejszą gimbazę z popową przyśpiewką w stylu "Nananana" i genialnym refrenem pointą. Idealne rozpoczęcie nowego roku szkolnego. Myślę, że dlatego trafiła na singla. Uczynienie "Manners" singlem było jednak w moim odczuciu błędem. Po takiej przesłance szykowałem się na rockową nawalankę na gitarach i po pierwszym odsłuchaniu byłem trochę zawiedziony. Byłem skłonny nawet uznać krążek za nudny.
Punkt patrzenia zależy jednak od punktu siedzenia.
Fakt, w porównaniu do wakacji to teraz na blogu tak naprawdę pustki jak przed strzelaniną na westernie. W każdym razie chciałem dziś przyjść i przerwać tę cholerną, niezręczną ciszę swoimi frustracjami związanymi z zajęciami kopania piłki - jak się domyślicie obrzydliwie lipnymi. Coś na zasadzie jest wąsaty Pan wuefista, który chodzi po boisku, gwiżdże bo gwiżdże - sam pewnie nie wie po co i co jakiś czas radzi postawić inaczej stopę. Nożesz na co ja się do jasnej ciasnej zapisałem?! Gdzie ja wylądowałem?! Przecież od gimnazjum nie grałem w piłkę nożną, a już w tamtych słynnych, zamierzchłych czasach moja gra polegała bardziej nie na kopaniu, a na zabawie w chowanego z kulą syntetycznego sztucznego tworzywa. No i miałem tutaj przyjść, wylać swoje żale i frustrację, opisać płytę, której poziom mroczności przeraża nawet najzagorzalszych emosów. No ale nic. Na szczęście sytuacja się nieco ustabilizowała, bo jednak będę mógł chodzić na basen, na który chciałem chodzić. Zatem zamiast mroku wstanie na Muzycznych Korkach słoneczko, piękna polska złota jesień i spokojny popik.
Zapraszam do lektury!
Varius Manx - "Eno", Pomaton EMI, 2002
Dla niektórych pewnie płytka stara jak świat, bowiem gdyby "Eno" było człowiekiem prawdopodobnie zaczynałoby gimnazjum (ja dzisiaj ciągle tylko o gimnazjach, nie wiem co się tutaj dzieje - jakaś nostalgia za przeszłością?). Tytuł trzyma się znowu tej samej formuły, stosowanej przez zespół od 1994 roku, która brzmi mniej więcej "nazywajmy wszystko trzyliterowymi wyrazami na literę e"! Tym razem padło na wyraz eno. Nic Wam on nie mówi?
Nic dziwnego! Spokojnie, nie jesteście skończonymi tumanami, które o świecie wiedzą tyle co bulwa kapusty rosnąca na polu. Aby natrafić na trop eno musicie szukać nie w języku polskim, a w grece. Tam znajduje się już w słownikach ów wyraz i oznacza "wino". I to miałoby sens zważywszy na to, że dwie pozycje na albumie odnoszą się właśnie swoimi tytułami do tego trunku, dostajemy bowiem powiązane ze sobą żwawe kompozycje "Smak białego wina" oraz "Smak czerwonego wina", obie niby akustyczne, ale pełne tuptającej perkusji i elektrycznych riffów w tle. Czyżby zespół chciał nam już na wstępie oświadczyć"jesteśmy niczym wino - czym starsi tym lepsi"? Takiej ideologii niestety przy promocji albumu nie zastosowano, ale niektórzy ENO rozwijają jako
Energetyzujące, Nowoczesne, Oryginalne.
Na każdym kroku progress. Cuda na kiju, miód z domowej pasieki i pyszne maliny za jedyne kilka grosików. Myślę, że od tych trzech epitetów najłatwiej zacząć recenzję "Eno".
Czy naprawdę jest to jakiś ponadprzeciętny poziomowo, nowoczesny album, zawierający same oryginalne kompozycje? Dla niektórych pewnie tak. Ja słyszę tutaj dwanaście kompozycji - bardzo delikatnych, spokojnych, jesiennych z chwytliwymi refrenami. Formuła idealna do radia, bo jak już w Złotych Przebojach poleci takie przykładowo "Moje Eldorado", to wszyscy tupią nóżką i jest ogólnie niesamowicie przyjemna atmosfera w tych gospodarstwach domowych, gdzie zwykle Złote Przeboje lecą. Może oryginalność tego albumu jest dla mnie porównywalna z oryginalnością kotleta schabowego na obiad, aczkolwiek nie oznacza to, że nie jest to smaczny posiłek. Jeśli szukacie czegoś totalnie lekkiego na powroty z pracy, czy szkoły, kiedy jesteście totalnie wymęczeni, to "Eno" wydaje mi się idealne. Co więcej dla tych, którzy są podatni na jesienne dołki - ładunek energetyzujący w tych piosenkach jest bardzo duży. No po prostu jakoś tak pozytywniej się na serduchu robi. Więc słoneczna energia w gitarowych riffach i saksofonie Kuby Raczyńskiego faktycznie się znajduje gdzie trzeba.
Większość utworów to nieskomplikowane piosenki o miłości. Znowu popowa swoboda, melodyjność docierająca do najgłębszych pokładów wrażliwości. Niektórzy hejterzy mogą powiedzieć, że te piosenki są strasznie proste i wręcz odrzucająco infantylne, My hejterów się na szczęście nie słuchamy i mamy własne rozumki, więc kiedy oni słysząc "Znów być kochaną", baśniowe w warstwie muzycznej "Nowy Jork i My" czy "Nie ma sprawy" dławią się swoim toksycznym jadem, my możemy delektować się szczerymi historiami, które wyśpiewuje nam do ucha Monika Kuszyńska - niestety nie śpiewająca już w zespole Varius Manx (gdyby ktoś nie wiedział - zespół ten specjalizuje się w tym, że romansuje z kolejnymi wokalistkami na kolejnych - niestety jak dla mnie coraz słabszych płytach. Śpiewała tam już, o całowaniu się z gwiazdami Anita Lipnicka, potem Kasia Stankiewicz opowiadała o tym jak widziała orzełki. Takie opowieści różnej treści. Grupa przechodziła rozmaite perturbacje przy mikrofonie). Jakie piosenki należą do moich ulubionych z "Eno"? Pośród tych popowych radio songów znajduje się bardzo spokojna perełeczka, delikatna i wydawałoby się krucha jak beza na cieście "Czas, który masz", mocniejsze brzmieniowo niż reszta, tytułowe "Eno" to instrumental, który przywodzi na myśl garażowe granie prawdziwego, młodzieńczego rocka. Moja fawrotyka z całego materiału to jednak druga piosenka na płycie - "Ja, Amanda". Zawsze słucham tej kompozycji i dziwię się, że nie została singlem - potencjał na letni hicior. Chociaż może to i nawet lepiej, że nie zyskała popularności, gdyby radia wałkowały ją wówczas w kółko, dziś nie byłoby takiego zachwytu nad tym powerem.
Ogółem - "Eno" to bardzo słoneczna płyta i jeżeli ktoś szuka czegoś lajtowego na jesienne powroty do domu, bez żadnych dramatycznych treści, to właśnie znalazł coś idealnego dla siebie.
I kolejne lato za nami. Razem z tym blogiem jest to moje drugie lato. Rok temu opowiadałem Wam o
płytach, które praktycznie zawsze wybrzmiewają u mnie w słuchawkach. W tym roku było nieco inaczej, bo ogólnie o płytach w przyjemnym, letnim klimacie. Stety niestety pora ciepłych dni już nawet na kartkach kalendarza przeminęła - a zastąpiła ją jesień. Niektórzy mówią, że jest ona nawet ładniejsza niż lato (zbieracze liści i kasztanów - łączmy się!). Wróćmy jednak na moment jeszcze do ciepłych dni - oto przed Wami pierwsza jesienna Wyliczanka - moi ulubieńcy lata, czyli kawałki, które podbiły moje serce w ciągu tych wakacji, wałkowałem je do upadłego i wałkować pewnie będę jeszcze przez długi czas, ale wkraczając jakby nie patrzeć w nowy etap życia, warto zrobić muzyczne podsumowanie najdłuższych wakacji w życiu, które wcale nie okazały się takie monstrualnie długie, jak to wszyscy zapowiadali. Tak czy inaczej zapraszam do lektury ;)
13. blur - You're so great
Kojarzycie ten super hicior grupy blur, który śpiewają wszyscy, umieszczają nałogowo w każdej możliwej reklamie, wciskają go w sportowych i ogólnie wyskakuje on na Was nawet z lodówki? Nie będzie o niej mowy! Jedyne co łączy tą odlschoolową balladę z największym przebojem zespołu jest to, że znajdują się na jednym krążku "Blur" z 1997 roku. Czym urzekła mnie ta piosenka? Prostym, akustycznym, aczkolwiek mrocznym brzmieniem kojarzącym się nieco z Placebo i tekstem. Fakt, perfidny zwrot "Coz You're so great and I love you" jest nieco infantylny i na pewno nie jest to dla Damona Albarna Mount Everest jego tekściarskiej kariery, aczkolwiek brzmi przynajmniej szczerze. I ja to kupuję.
12. The Dumplings - "Technicolor Yawn"
Refren tego sielankowego hitu jest niczym klątwa - prawie przez 4 miesiące podśpiewywałem go w wolnej chwili. Aczkolwiek tym na pewno wyróżnia się dobry radiowy utwór - osiada w głowie, rozgaszcza się zanim w ogóle zaprosimy go do środka. Co więcej jest skoczny, pogodny - nic tylko siedzieć na plaży w blasku letniego słońca i popijać drinki z fikuśną palemką. Najpiękniejszy możliwszy czilling tylko ze smażingiem. Co więcej nie zachwycamy się nim tylko w Polsce. Nasze kochane Pierożki posmakowały z tą piosenką między innymi słuchaczom w Czechach, Słowacji i Niemczech.
11. Grimes - "Oblivion"
A oto zwyciężczyni nagrody specjalnej. Statuetka z podpisem "Najbardziej urocza wokalistka XXI wieku" ląduje u Pani Grimes. W dzisiejszych czasach mamy naprawdę sporo pięknych artystek tworzących muzykę, ale swoimi teledyskami, gdzie radośnie podryguje zawsze to w innym kolorze włosów kanadyjska producentka skradła me serce. Oczywiście jej piosenki są równie piękne jak i uroda Kanadyjki. Jej znakiem szczególnym jest to, że na pierwszy rzut ucha odśpiewuje jakieś niezrozumiałe szatańskie frazy. Czasem są one po angielsku, czasem... no właśnie nie wiadomo Na koncie ma trzy studyjne albumy z czego jeden, zatytułowany"Visions", wydany przez słynną na całym świecie wytwórnię 4AD. Grimes miała ponoć wydać w tym roku nowy krążek, ale wyrzuciła go ostatecznie do śmieci. A szkoda - bo w komputerowym stosie usuniętych plików mogły być tam takie perełki jak skoczny "Oblivion".
10. Maja Koman - "My Dear Deer"
Bardzo przyjemny singiel z dużą dawką dęciaków, ukulele i ciepłym głosem Mai Koman - artystki, która jak dla mnie stworzyła krążek roku. Polecam szczególnie na jakieś szalone wakacyjne wycieczki - sprawdza się :D niemniej jednak "Porquois Pas?" (o którym pisałem tutaj) jest płytą uniwersalną na każdą porę roku i nie tylko letnie wyprawy muszę rozbrzmiewać w rytmach tych kilkunastu fantastycznych utworów.
Cześć!
Ostatnio pisałem Wam o mojej magicznej rozpisce. Mam zamiar wykorzystać wszystkie pomysły na wrzesień, jakie w niej zapisałem. Także szykujcie się, że będzie jeszcze z 6-7 postów we wrześniu! Październik zapowiada się pewnie nieco spokojniej, bo to początek studiów. Rozpoczynamy nowe życie. 25 Października pojawi się mój plan na semestr jesienno-zimowy.
Jak to dorośle brzmi, nieprawdaż?
A zatem przechodzimy do rzeczy. Płyta - jak i artystka - którą zachwycałem się praktycznie całe lato. Kiedyś w komentarzu przeczytałem teorię, iż jest to opowieść samobójcy. Dzisiaj zobaczymy, ile jest ziarenka prawdy w tej tezie. Będzie na Korkach po raz pierwszy o jednej z największych polskich gwiazd lat '90. Zapraszam do lektury. Na tapecie Kasia Kowalska i jej debiut "Gemini" z 1994 roku.
Kasia Kowalska - "Gemini", 1994, Izabelin Studio
Historia powstawania tej płyty jest bardzo długa. Zanim Kasia Kowalska zaczęła serwować twórczość sygnowaną swoim imieniem i nazwiskiem, działała w grupie Evergreen z Robertem Amirianem (obecnie mąż Kari Amirian) na czele, Na którymś z przeglądów muzycznych w Warszawie wypatrzyła młodą Kasię z zespołem Katarzyna Kanclerz ze słynnego w latach '90 wydawnictwa muzycznego Izabelin Studio. To był czas, gdy czego nie wydał Izabelin, przemieniało się to w cudo i perełkę całej polskiej muzyki rozrywkowej aż po dziś dzień. Izabelinowi chodziło jednak tylko o wokalistkę Evergreenu. Piosenkarka nie chciała zaś nagrywać z przydzielonymi jej z dnia na dzień nowymi muzykami. Kłótnie na linii wydawnictwo - studio - artystka narastały i narastały. Zażegnał je dopiero Grzegorz Ciechowski - producent "Gemini". Wszyscy muzycy obecni w nagraniach wspominają, że wniósł do studia respekt. To on zaproponował, aby na płycie pojawił się cover zespołu Led Zeppelin. Chwilę po nagraniu pierwszej piosenki - "Wyznanie", która z miejsca jako singiel stała się hitem (zresztą to się tyczy wszystkich singli z albumu) przed Kasią Kowalską stanęło ciężkie zadanie. Supportowanie wielkiej trasy Hey'a, gdy ten był u szczytu popularności. Był to czas, gdy na koncert na warszawskim Torwarze przychodziło dwa razy więcej ludzi niż było możliwych miejsc. Otwierała również praktycznie każdy koncert Edyty Bartosiewicz, która ze swoją płytą "Sen" również znalazła się u szczytu sławy. Co więcej Kasia wystąpiła później w teledysku Edyty do piosenki "Koziorożec", wytypowana przez samą artystkę. Największym wyzwaniem były jednak występy przed światowej sławy Bobem Dylanem. Młoda dziewczyna, która na koncie nie miała jeszcze ani jednego krążka, a zaledwie jeden singiel musiała zagrać dwa razy przed publicznością czekającą na piosenkarza słynnego na cały świat. Było ciężko, ale Kasia Kowalska pięła się po kolei ku górze. Płyta w drodze, terminy goniły coraz bardziej, ciężkie koncerty przed sławami polskimi i zagranicznymi, a media - jak to media - rzucały coraz bardziej uszczypliwymi uwagami w kierunku piosenkarki. Skończyły się wakacje, a zaczął się świat prawdziwego szołbizu. Może trochę zbyt brutalny dla dwudziestolatki, stąd tak silne emocje na "Gemini" wypływające z artystki gorzkim strumieniem wersów.
Witam Wszystkich!
Wiecie co? W połowie sierpnia zrobiłem sobie specjalną rozpiskę. Na niewielkiej karteczce zapisałem jakie płyty i artystów mógłbym w danym miesiącu recenzować. Były tam też tematy na cykle Wyliczanki i Przyjrzyjmy Się. Newsy to newsy - swoją drogą. Ów rozpiska obejmuje posty aż do grudnia, także naprawdę sporo tego jest. Cały paradoks tkwi w tym, że jest trzeci tydzień września, a ja dalej nie zrealizowałem żadnego tematu z wrześniowej części kartki. No ale jak mógłbym pisać o czymś innym, gdy co chwila pojawiają się na mojej drodze jakieś doskonałe płyty? Na przykład takie jak ta dzisiaj omawiana.
Zapraszam do lektury ;)
Kristen - "Western Lands", Lado ABC, 2010
Zaliczyłem dzisiaj dość mocny szok. Na jednym z portali muzycznych, które zwykłem czytać dowiaduję się o koncercie zupełnie nieznanej mi grupy, w zupełnie nieznanym mi miejscu. Wszystko oczywiście w Szczecinie. Szczecińska grupa Kristen na przełomie września i października rusza w trasę po Polsce, promując swoje nowe wydawnictwo "The Secret Map", które światło dzienne ujrzy 30 Września. Przesłuchałem piosenkę z nadchodzącej płyty, myślę sobie - "kuuuuurde, to jest coś! Bardzo mocne coś!". Brnąc dalej przez ich profil na youtube znalazłem uploady kilku ich płyt. Wziąłem pierwszą lepszą, która przyciągnęła mnie okładką.
Okładka "Western Lands" kusi obrazkiem industrialnej, amerykańskiej ulicy. Każdy gdzieś brnie, po coś w tej miejskiej machinie goni. Jak to w każdym większym mieście. Niby proste jak przepis na zrobienie jajecznicy, a zawsze mnie taki motyw chwyta za serce. Koniec interpretowania zdjęć. "Down Underground", które zaczyna 28 minutową EP-kę to dziwna, leniwa kompozycja, która od pierwszej sekundy wskazuje, że mamy do czynienia z jakimiś siłami karmicznego kosmosu. Niby to sobie gdzieś tam pobrzdąkuje gitara, jakaś elektronika wyrwana rodem z filmu Davida Lyncha, wznosząca się coraz bardziej perkusja, leniwy wokal. Wszystko jakby uciekło ze mną do krainy snów, a jednak wciąż przecież siedzę sobie na kanapie i przesłuchuję jakiś nieznany, nowy zespół. Pięciominutowa gra instrumentów zastąpiona zostaje w tytułowym, jednominutowym 'Western Lands" jakimś schizofrenicznymi brzdękami. Totalny underground.
Dobry Wieczór!
Rzadko zdarza mi się pisać posty o tak późnej porze. Zwykle przelewam dla Was myśli na wirtualny papier chwilę po obiedzie albo wcześnie rano. No cóż - dzisiaj będzie nieco inaczej. Nieco praradoksalnie, bo piszę nocą o albumie, który całym swoim klimatem jak i nazwą tkwi w chłodnym, jesiennym poranku. Sporo nowych utworów z nadchodzącego wówczas - a dzisiaj już wydanego - "Brzasku" Skubas zagrał na tegorocznym Przystanku Woodstock. Mała Scena w jednej chwili aż drżała - w pozytywnym tego słowa znaczeniu - od energicznych, szybkich piosenek, aby zaraz uspokoić się i kołysząc w rytm spokojnej gitarki, pogrążyć się w koncertowym transie. Już w czasie koncertu myślałem tylko o jednym.
Jaki to będzie cholernie dobry album.
I jest.
Dzisiaj "Brzask" w roli głównej. Zapraszam do lektury!
Skubas - "Brzask", Kayax, 2014
2014 rok to ogólnie wysyp fenomenalnych płyt. Bardzo dużo akustycznych, ładnych brzmień jakie lubię. W Skubasie jednak podaje tę akustykę i przestrzeń zupełnie inaczej. Na rockowo. Jest chyba jedynym artystą jakiego znam, który rozpętał pogo, grając na gitarze akustycznej. Gdy wydał swoje debiutanckie "Wilczełyko" cały polski rynek muzyczny nie mógł znaleźć słów, aby wyrazić zachwyt. Dziś muzyk powrócił z zupełnie nowymi piosenkami - dojrzalszymi, utrzymanymi w stylistyce podobnej do tej wyznaczonej na debiucie i ustawiającymi poprzeczkę dla następnej płyty jeszcze wyżej. Symbolem płyty jest jastrząb, zachęcający nas z półki sklepowej zawadiackim spojrzeniem,
No kup mnie, kup.
Przesłuchaj. Warto.
Zaufaj mi - jestem jastrzębiem.
Całość zaczyna "Diabeł" nieco mroczny, z charakterystycznymi werblami, ciekawym tekstem. Klimat nieco senny - tak jak gdzieś o czwartej nad ranem - gdy nie wiadomo, czy to już dzień, czy jeszcze może noc. Jedni już na nogach szykują się do pracy, inni jeszcze śpią. Zaraz po diabelskich wyznaniach Skubas zabiera nas na "Plac Zbawiciela" - kawałek strasznie kojarzy mi się z ostatnią płytą Kings Of Leon, co nie oznacza, że jest genialny. Jak dla mnie może nawet i jeden z najfajniejszych Skubasa. Ale on wszystkie piosenki ma fajne, więc ciężko mi to określić dokładnie. W każdym razie dzień zaczyna się na dobre - szybka perkusja, partie gitarowe powiewające emmm... świeżością (naprawdę nie wiem jak to określić, ale ta zaczarowana gitara melodia naprawdę mnie orzeźwia). Gdy kończy się melodyjny opis budzącego się dnia na Placu Zbawiciela, Skubas gra dla nas "Kołysankę" - utwór napisany jeszcze w 2013 roku - zainspirowany poznaniem przez monitor USG swojego Syna. Kojący, refleksyjny utwór chwyta za serce. Czuć silne doznania tkwiące gdzieś pod korą mózgu każdego, które opisuje Skubas. Instynkt. Końcówka rozbrzmiewa bardzo energicznie, do zabawy włącza się gromada rozmaitych instrumentów, towarzyszących gitarze.
"Brzask" jest tak genialny, że Youtube'owi piraci nawet jej nie tknęli.
Pewnie każdy kupił krążek ;)
"Rejs" - utwór numer 4 - bardzo wpadł mi w ucho już na Woodstocku. Tutaj prezentuje się jeszcze majestatycznie. Atmosfera pnie się ku górze w donośnych refrenach i opada przy spokojnych zwrotkach. Bardzo majestatyczna kompozycja - jakkolwiek by to nie zabrzmiało. "Nie mam dla Ciebie miłości" to pierwszy singiel zapowiadający płytę, spokojna nostalgiczna ballada. Powiem Wam tylko tyle - jest tak dobra, że zagraniczne portale, prezentujące ciekawą muzykę z całego świata doceniają surowość melancholii. Wyborny utwór na jesień. Tytułowy "Brzask" i następujący po nim mój drugi faworyt - "Kosmos" tworzą ze wspomnianym singlem urokliwe akustyczne trio, które nic a nic nie szykuje na to, co następuje chwilę później. "Wyspa Nonsensu" to bardzo potężny rockowy utwór, podchodzący już trochę pod brudny grunge. Skubas znowu serwuje ogromne pokłady energetyczne. Coś mi się myśli, że bardzo miło będzie się wstawać do tej gitary. Słoneczna "Ballada o chłopcu" z radosnym pogwizdywaniem w przeciwieństwie do swojej poprzedniczki - jest perfekcyjna do leniwej drzemki. Rozbudza dopiero rewelacyjna, acz krótka końcówka utworu. To jedyny mój zarzut do ów ballady. Lepiej dałaby sobie radę jako dwuminutowa suita, niż jako 4 minutowy uspiacz.
Bluesowa "Wątpliwość" wieńczy cały "Brzask". Na horyzoncie wstaje południowe słońce. Skwar uderza na Plac Zbawiciela. Pora pożegnać się ze Skubasem i jego nowym materiałem. Jak nic to właśnie on rozpoczął mocnym uderzeniem sezon jesienny w polskiej muzyce. Przyjemna płyta na jesień - są momenty spokojniejsze, potrafi uderzyć i pierdyknąć ostrym piorunem. Zachęcam do posłuchania i wyrobienia sobie zdania, czy muzyk przeskoczył poprzeczkę "Wilczegołyka". Pomijając fakt, że "Brzask" obyłby się bez jednej, czy dwóch piosenek albo kilku nużących, zbyt spokojnych momentów, Ja uważam, że jak najbardziej mu się to udało.
Miłego dnia! :)
Dzień Dobry!
Jest już moi kochani fanpage na facebooku - wreszcie można zacząć lajkować, obserwować, komentować i co tam tylko jeszcze robicie na fejsie. Jak tam zapowiadałem będzie dzisiaj o płycie młodego, uzdolnionego wykonawcy z Polski. Po raz kolejny obalę mit, że polska muzyka to jedynie Dorota Rabczewska i Bracia i reszta gromady panteonu bogów radiowej Eski. Chłopak, którego płytę mam zamiar dzisiaj Wam przedstawić od samego początku swojej kariery stoi gdzieś na uboczu od całego komercyjnego świata. A z taką płytą na spokojnie mógłby stać się światową gwiazdą jak Dawid Podsiadło. On jest jednak gdzieś zaczajony i obserwuje, ale za nic tam nie dołącza, czekając aż mądry słuchacz sam go znajdzie. Mu jednak - jak podkreśla w wywiadach - nie zależało, aby jego płyta leżała na półkach w Empikach. Nagrał ją całkowicie dla siebie.
Zapraszam do lektury ;)
Patrick the Pan - "Something of an End", Warner Music Poland, 2014
Powiem Wam, że cholernie podoba mi się ta okładka. Pamiętam, że to właśnie jej dotyczyła pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy, gdy sięgałem po ten album. Wcześniej polecał mi go dobry przyjaciel, ale jakoś przeszedłem obok tej muzyki bokiem. Potem - jakoś rok później - przesłuchałem całość jeszcze raz z polecenia przyjaciółki, za co jestem jej bardzo wdzięczny, bo dzisiaj nie znałbym tego dzieła z polskiej ziemi i żyłbym pewnie w błogiej nieświadomości, zachwycając się czymś innym. Może nowym Aphex Twin, a może jarał się starymi piosenkami Pink Floydów. Dzisiaj wiem, że moje uszy wiele dobrych dźwięków by straciły, gdybym nie dawał kolejnych szans Patrickowi (btw bardzo śmieszna sprawa - gdyż ogólnie Patrick the Pan to tak naprawdę Piotr Madej, a nazwa jego projektu pochodzi od długopisu ukraińskiej studentki, który w jego licealnej klasie wszyscy okrzyknęli Parykiem. I początkowo tworzył sobie jako Patrick the Pen (czyli długopis). Potem jednak tworząc płytę artysta przypadkowo pozmieniał z przemęczenia swoją własną nazwę. Od tamtej pory jest Patrykiem Patelnią). Przekonał mnie dopiero fenomenalny "Hełm Grozy", który potem męczyłem w mp3 przez długi, długi okres.
Ta piosenka jest po prostu niesamowita.
Słuchając tego widzę Bałtyk zimową porą.
Więc jaka jest płyta pana Patryka Patelni? I tu znowu wrócę do okładki. Ten krążek ma w sobie po prostu coś dziwnego. Słuchając "Finally I'm One", tajemniczego "Remains", czy schizowego "The Moon and The Crane" mam wrażenie, że to nie jest już Ziemia. Co więcej - to już nie jest nawet ta galaktyka. Patrick The Pan zabiera słuchacza ze swoim debiutem gdzieś daleko, daleko, daleko stąd. Do swojego świata, zamkniętego w cztery ściany salonu, w którym w 2012 roku nagrywał przez dwa miesiące swoją płytę na komputerowym mikrofonie. "Something of an End" - jak sama nazwa wskazuje mówi o końcu. Zamyka pewien okres. Jest to płyta mocno emocjonalna - Patrick The Pan nie zamyka się do jednego gatunku, aby opowiadać o swoich przeżyciach.
Pierwszą piosenkę skomponował ponoć dla dziewczyny, która złamała mu serce. Ogólnie to musi być strasznie uczuciowy facet - bo tylko taki skomponowałby tak chwytające za serce i wgniatające w ziemię piosenki jak 7 minutowa gitarowa suita "Exiles Always Come Back", czy balladowe oparte jedynie o spokojne pianino "Slowly". Ale nie tylko o miłości jest "Something of an End" - toteż na przykład weselsze muzycznie "POV" podejmuje tematykę pornografii z bardzo ciekawej strony, Mamy też "Bubbles" przez które najwięcej osób zna twórczość Patryka Patelni.
Muzycznie mamy bardzo ciekawą sprawę. Raz jest wesoło - dostajemy skoczne rytmiczne piosenki na gitarę, aby zaraz klimat przemienił się w schizująco deszczowy, bardzo mroczny. Każda z jedenastu kompozycji ma jednak to do siebie, że wszystkie brzmią jakby pochodziły z zupełnie innego świata - być może ze świata snów, gdyż właśnie tak kojarzy mi się ten album. Jak jedna wielka narkoza. I stąd może ten nierealny, surrealistyczny klimat piosenek, kryjący się pod podszewką miłego wokalu, gitar, pianina, bębnów, elektronicznych wisienek na torcie.
"Bubbles" - w teledysku spotkamy Rysia z Klaa... Piotra Cywrusa.
Jeżeli miałbym wskazać Wam swoich ulubieńców na tej płycie? Na pewno psychodeliczne, bawiące się transową ciszą "Finally We're One" - ocknąłem się dopiero, gdy zabrzmiała reklama na Spotify - jeszcze nigdy nie była tak irytująca. Jak wspominałem prześliczny, napisany po polsku "Hełm Grozy", lubię mroczne, islandzkie "Warm Gold" i szczególne wyróżnienie dla "The Moon and The Crane" - za mocną elektronikę, która wrzyna się w mózgownicę. Aczkolwiek to tylko moje typy. Cała płytka godna przesłuchania. Gdybym oceniał tutaj albumy to spokojne 100 na 10 w skali rewelacyjności.
Witam w... Akustycznym Sier... Oh, wait - już Wrzesień.
Wiecie - niesamowicie lubię wstawać wcześnie z rana. Może pobudki o godzinie 6:30 nie należą do najprzyjemniejszych momentów jakie przyszło mi przeżywać, aczkolwiek obserwowanie powoli rozbudzającego się miasta, przejażdżka na rowerze w świetle porannego, jesiennego słońca i ta energia pozwalająca robić absolutnie wszystko - warte jest kilku niecenzuralnych słów rzuconych jeszcze przez półsen w kierunku budzika. Pomyślałem więc - zakończę wreszcie akustyczny sierpień. Może już wrzesień, ale to nieważne. Płyta bardzo przyjemna i pasująca na słoneczne ostatnie dni lata. Pozytywnie dziś będzie, bo na wrzesień kilka smut szykuję, więc trzeba Was jakoś wcześniej nastroić, cobyście potem w depresję nie popadli!
Zapraszam do lektury ;)
Paula i Karol - "Overshare", Lado ABC, 2010
Już po otwierającym słoneczną zawartość "Love Someone" wiadomo, że mamy do czynienia z polską muzyką na bardzo dobrym poziomem, obalającą stereotyp, że "w naszym kraju to nagrywa się tylko śmieciowy pop i rapsy z blokowisk". Nie jest to pełnowymiarowy debiut zespołu, ale na pewno pierwsze podejście do dłuższej formy. Przed Grudniem 2010 mieli za sobą jedynie dobrze rokującą EP-kę, wszyscy zastanawiali się, co może przynieść dziesięć premierowych piosenek, nagranych w małym studyjku na warszawskim Żoliborzu - jak to co? Na pewno bardzo przyjemne, wpadające w ucho indie pomieszane z folkiem. Gdzieś w tej słonecznej muzyczce zaplątane są przepełnione tęsknotą teksty, sugerujące już bardziej jesienny klimat. Mamy rozdarcie między dwiema ojczyznami Pauli - w jednej chwili w "Goodnight Warsaw" mówimy "dobranoc" Warszawie, pogrążonej w zabawie piątkowej nocy, aby zaraz przedzierać się przez zaśnieżone kanadyjskie drogi w "Ontario".
Witam!
Po raz ostatni lub przedostatni - Akustyczny Sierpień. Na ten moment nie mogę dokładnie stwierdzić, co będzie się działo w przyszłym tygodniu - musicie być cierpliwi i zaglądać. Planuję wkrótce facebookowego fanpage'a, więc obserwowanie będzie nieco łatwiejsze. Na razie nie ma innej opcji niż zaglądanie tu notorycznie. Dzisiaj jak to ostatnio tutaj bywa - po raz kolejny będziemy raczyć się gitarami. Dziś jednak z trochę większym powerem. Płyta stosunkowo nowa bowiem swoją premierę miała niespełna dwa miesiące temu. I w porównaniu z omawianymi już "Our Hearts First Meet" i "Life for rent" słychać, że jest to płyta przynależąca do już zupełnie innego, nowego pokolenia muzyków - słychać to modne indie zacięcie, ale jest też w tej codzienności pewna niecodzienność. Wybaczcie mi, że zaczynam takim oksymoronem.
Ale o tym co on oznacza, zaraz opowiem!
Zapraszam do lektury ;)
George Ezra - "Wanted on Voyage", Sony Music Entertainment, 2014
Na tą płytę natrafiłem w sumie zupełnym przypadkiem - ktoś wrzucił jedną z piosenek z albumu na swojego fejsa. Znałem wcześniej wprawdzie singlowy "Budapest", który podbija listy przebojów na całym świecie. Chociaż to w sumie różnie bywa, bo gdy u nas w Polsce, czy we Francji niezbyt się piosenka przyjęła, w tym czasie cała Nowa Zelandia i Wielka Brytania się Ezrą niesamowicie jarały - no i ja się z tymi drugimi totalnie zgadzam. Okładka albumu nawiązuje swoją stylistyką do wspomnianego singla. Tłum, w którym każdy się czymś zajmuje i wyłaniający się z niego młody chłopak. Wpisuje się on idealnie w panującą ostatnio modę na chłopców w hipsterskich aczkolwiek bardzo eleganckich koszulach, z akustyczną gitarą pod pachą, grający swoje kameralne piosenki. To właśnie jego historię będziemy właśnie poznawać w czasie przesłuchiwania debiutanckiego "Wanted on Voyage". Zaczyna stosunkowo młodo - wszak 21 lat to doskonały moment na podbijanie świata. Różnica między teledyskiem do "Budapest" jest taka, że piosenkarz zmienił kolor koszuli. Zaprasza nas do swojego świata. Zaprasza do wysłuchania szesnastu opowieści o dorastaniu.
Sympatyczny obraz do "Budapest". Jeden z moich ulubionych teledysków -
niby to spokojne, a jednak dynamiczne i ciągle coś się dzieje.
Siemka! Akustyczny Sierpień. W oczekiwaniu na film, który nadawany będzie za kilka chwil na TVP Kultura (zero product placementu) postanowiłem machnąć sobie dla Was taką oto recenzję bardzo ładnego albumu. Coś w sam raz na ostatnie dni lata, klimatyczne podróże samochodem przez lasy i sielankowo wyglądające wsie. Płyta, która równie dobrze mogłaby być ścieżką dźwiękową zarówno dobrej komedii jak i filmu Quentina Tarantino (może kiedyś, kiedyś w snach dostaniemy takie połączenie - uważam, że byłoby to przewspaniałe). Płyt studyjnych ma obecnie ta Pani trzy, ale to zapewne dopiero początek jej kariery i za X lat krążków na pewno przybędzie. Ja skupię się dziś na debiutanckim - "Our Hearts First Meet" z roku 2006 (w Europie jednak płyta ukazała się dopiero w 2008). Zapraszam do lektury na temat debiutu Rykardy Parasol!
Rykarda Parasol - "Our Hearts First Meet", 2006 (US)/2008 (EU),
ThreeRing Records
Niech Was nie zmyli imię i nazwisko artystki, bowiem Rykarda Polką nie jest, aczkolwiek nasz kraj nie jest jej obcy bowiem - jak pisze na swojej stronie internetowej - tutaj uczy się, koncertuje, zdarza jej się tu nawet pisać kolejne piosenki. Rykarda Parasol pochodzi z San Francisco. Jest córką dwójki imigrantów - Szwedki i Izraelczyka. Nie sugerujcie się również jej amerykańskim pochodzeniem. Nie ma chyba bardziej kosmopolitycznej persony niż ta artystka - przeważnie mieszka w Paryżu, koncertuje ze swoimi piosenkami w stylu - jak sama określa - noir rock -(w tym miejscu Waszą reakcją jest pewnie jedno wielkie ładafak? Posłuchacie to przekonacie się co miała na myśli, pisząc te słowa) po całym świecie. Jestem niesamowicie wdzięczny losowi, że pozwolił mi poznać jej muzykę praktycznie przypadkiem. Stało się to ponad rok temu - na Openerze anno domini 2013 - kiedy to zmęczony z przyjacielem Michałem zaszliśmy zajrzeć do kameralnego namiotu alter space pewnego lipcowego wieczora. Oboje już przysypialiśmy, bo był to naprawdę porządny dzień jeżeli chodzi o koncertowanie. W każdym razie wciąż pamiętam jaki niesamowity klimat wytworzyła Rykarda. Wiedziałem, co będę katować po powrocie. Później nasza znajomość oscylowała jedynie wokół płyty "Against The Sun" z której utwór "Cloak of Comedy" katowałem długi, długi czas w odtwarzaczu. Dopiero po roku byłem gotowy na starcie z całą twórczością Rykardy.
A oto co Was dziś czeka. W słuchawkach Rykarda Parasol i jej
Cześć wszystkim!
Mam nadzieję, że post o "Silent Treatment" Pati Yang jak i sam krążek przypadły Wam do gustu. Teraz zmienimy trochę klimat. Nadchodzące trzy tygodnie ostatniego letniego miesiąca upłyną pod hasłem Akustyczny Sierpień. Zrecenzuję kilka różnych wydawnictw, których głównym instrumentarium są gitary, bębny, trąbki, wiolonczele - no po prostu będzie bardzo instrumentalnie, klimatycznie, chciałoby się rzec jak na koncertach unplugged. Wydaje mi się, że taka muzyka jest idealna na późnoletnie dni, gdy jest jeszcze w miarę ciepło i przyjemnie, ale za oknem szumiący nieustannie wiatr i wieczorne burze dają swój własny występ, a liście na drzewach coraz bardziej się rumienią. A zatem zapraszam do lektury. Cykl zacznę płytą chyba najbardziej mainstreamową i jednocześnie najmniej akustyczną ze wszystkich, które dla Was przygotowałem na ten miesiąc.
Dido - "Life For Rent", 2003, Cheeky Records
Może nie w całości, ale tę płytę odkryłem bardzo wcześnie. Dobrze pamiętam, że poszczególnymi piosenkami z tego krążka zachwycałem się już w szóstej klasie podstawówki, odkrywając działanie Youtube'a. To wówczas katowałem tam namiętnie teledyski do tytułowego "Life for rent", czy "Sand in my shoes". Młodziutką Dido, która zadebiutowała w 1999 roku płytą "No Angel" (ją zresztą recenzowałem sto lat temu, a link do ów recenzji znajdziecie tutaj) odkrył i wypromował na rynku Eminem, który do jednej ze swoich piosenek, zatytułowanej "Stan" wrzucił sample refrenu z "Thank You" - bodajże drugiego singla z debiutu artystki. Miał chłop niezłego nosa, bowiem już cztery lata później Dido powróciła z kontynuacją tego, co zaczęła na początku nowego stulecia, dalej trzymając wysoki poziom z poprzedniej płyty. Świadczy o tym też sam sukces komercyjny "Life for rent".
Wielki sukces
Jeżeli miałbym wskazać z dyskografii Dido jedną płytę, na której znajduje się najwięcej hitów, to wskazałbym niewątpliwie właśnie tą dzisiaj przeze mnie omawianą. Praktycznie każdy singiel z wydawnictwa uzyskiwał sukces. Efektem tego znane wszystkim "White Flag" otwierające cały album, jest dziś uważane za kultowe dokonanie w muzyce pop. Może już trochę mniejszy, aczkolwiek równie wysoki rozgłos znalazły kolejne promujące krążek utwory - mające wydźwięk antynarkotykowe "Don't Leave Home", którego wczesna wersja "All You Want" znalazła miejsce na debiutanckiej płycie, energetyczne "Sand in my shoes", czy już bardziej poważne "Life for rent" - te piosenki wciąż gra się w radiach, nadal znajdują one kolejnych słuchaczy. Co jest kwestią tak dużego sukcesu zwieńczonego pięćdziesięcioma dwoma tygodniami na liście najlepiej sprzedających się albumów w Wielkiej Brytanii?
Na pewno wprawne ucho wybitnego kompozytora Rollo Armstronga - brata Dido, członka nieistniejącej już grupy Faithless, czuwającego nad produkcją dwóch pierwszych wydawnictw swojej siostry. Drugą nadrzędną kwestią jest niesamowita melodyjność, która przepełnia wszystkie dwanaście kompozycji na "Life for rent". To przez nią chwytliwe popowe refreny poszczególnych utworów nie chcą po przesłuchaniu wyjść słuchaczowi z głowy.
Jeden z najlepszych popowych utworów jakie istnieją. "Sand in my shoes"
nadaje się wszędzie - do Eski, na klubową dyskotekę i do słuchania w czterech ścianach
Tej nocy skończyłem oglądać "Przyjaciół". Szło mi naprawdę długo oglądanie 10 sezonów (zwłaszcza, że nie jestem z tych, którzy oglądają po sześć odcinków naraz) i od kwietnia zdążyłem się dość mocno przywiązać do paczki tych radosnych mordek. No jestem troszkę w rozsypce i nie wiem za co się teraz zabrać (jeżeli ma ktoś jakiś serial do polecenia to zapraszam do pisania w komentarzach albo na maila). Aby odetchnąć po troszku, zapoznam Was z płytą wybitną. Nazwałbym ją płytą dnia, ale zasługuje na zdecydowanie większe miano - płyta miesiąca, roku, milenium?
Będzie dziś o krążku artystki, na której kolejne wydawnictwo już od bardzo dawna wyczekuję (nieoficjalne info jest takie, że premiera ponoć w styczniu - o ile ponownie jej nie przełoży), pojawiła się na blogu już kilka razy, a jej muzykę darzę przeogromnym uczuciem. Proszę państwa - przed Wami Pati Yang i "Silent Treatment". Zapraszam do lektury :D
Pati Yang - "Silent Treatment", EMI Music, 2005
Dojrzewając artystycznie.
Okres między debiutancką "Jaszczurką" (nad którą zachwycałem się na Korkach dawno temu - zresztą zachwycam się tym dziełem każdego dnia, tylko już o tym nie piszę)a jej następczynią to prawie dekada (mniej więcej 7-8 lat). Przez ten okres w życiu Pati Yang wydarzyło się naprawdę wiele. Debiut nie sprzedał się tak dobrze jak wyobrażali sobie wszyscy - od redakcji Machiny, która jeszcze przed premierą zapowiadała w dziewczynie nową nadzieję polskiej muzyki elektronicznej, a w jej rękach umieszczała już rozmaite nagrody typu Fryderyki, aż po samo wydawnictwo, z którym Pati od początku wydawania "Jaszczurki" zbytnio się nie rozumiała. Po trasie koncertowej kompozytorka wyprodukowała dwie bardzo dobre piosenki do filmu "Egoiści", wzięła udział w projekcie "Młodzi Śpiewają Klasyków", gdzie przedstawiła swoją dosyć mrocznie zeschizowaną interpretację wiersza Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i dalej nagrywała. Po ówczesnych przymierzaniach się do nowej płyty pozostał tylko zbiór nigdy nieopublikowanych utworów, pochodzących z nieznanego bliżej roku, który krąży gdzieś w czeluściach internetu (kto będzie chciał i się rozejrzy, na pewno znajdzie tego nielegala).
Następnie Pati wyjechała na kilka mniejszych koncertów do Belgii. Jak wspomina - stamtąd było już blisko do Anglii, więc wybrała się i tam na kilka chwil. W Wielkiej Brytanii została już na stałe, aby odnaleźć swoje miejsce na ziemi. Zapoznawszy się ze swoim przyszłym mężem Stephenem Hiltonem utworzyła projekt Children (ich debiutancki singiel utrzymany w trip-hopowej stylistyce był prekursorem do narodzenia się FlyKKillera, o którym na pewno kiedyś jeszcze wspomnę), nagrywała z nim muzykę do wielu filmów w tym "Ocean's Eleven", czy "Ocean's Twelve".
Wreszcie coś jednak tknęło na szczęście artystkę, aby powrócić do solowego projektu. Tym razem do pomocy w studiu zaprosiła narzeczonego (co nie było złym pomysłem mając na uwadze to, że facet miał za sobą współpracę z takimi nazwami jak No Doubt, Moloko, Depeche Mode, czy Pet Shop Boys). Ale rozgadałem się na temat historii i zapomniałem o najważniejszym, czyli o samym efekcie współpracy - taki zafundowany przez Pati "Silent Treamtent" (czyli na polski "Terapia ciszą") to kuracja, na którą na pewno każdy fan dobrej muzyki chciałby się udać.
Dobry wieczór moi mili!
U mnie dzisiaj bez burz - totalny chill w cieniu. Z daleka od upału. Upłynął na zbieraniu sił po Woodstocku i jednym wielkim
odsypianiu, gromadzeniu weny na napisanie tego posta. Wreszcie postanowiłem się za to zabrać, póki temat jeszcze świeży i każdy mówi tylko o Kostrzynie. Jak pisałem - emocje po festiwalu dalej nie opadły, ale postaram się najbardziej obiektywnie jak tylko to możliwe wybrać najważniejsze koncerty/momenty, które zapadły mi w pamięć najlepiej. Było tego sporo także szykujcie się na sporo zachwytów!
Zatem zapraszam do lektury :D
Ifi Ude
Największe wrażenie ze wszystkich koncertów zrobiła na mnie Ifi Ude wraz z zespołem. Jak dla mnie - najlepszy występ ze wszystkich tegorocznej edycji. Przez rok - kiedy to miałem okazję uczestniczyć na swoim pierwszym koncercie tej jakże utalentowanej Pani - zmieniło się naprawdę wiele. Wówczas Ifi grała na najbardziej alternatywnej scenie całego Opener'a. Nie miała jeszcze wydanej płyty, zebranego tak licznego grona fanów jak teraz, był to jeden z jej występów na większym festiwalu. Później przyszedł wspaniały krążek, nominacja do Fryderyka, wielki sukces, festiwal w Gruzji, koncertowanie z zakręconą kapelą Łąki Łan, wydanie książki, projekt Panny Wyklęte... no działo się u Ifi przez ostatni rok naprawdę sporo! Na Openerze piosenki były dopiero w fazie tworzenia - było w tym sporo nieokiełznanej energii, grupa nie wiedziała jeszcze dokładnie jakimi petardami dysponują. Na Woodstocku kapela po roku grania miała te kawałki opanowane do perfekcji. Pozwalali sobie na eksperymentowanie, odbieganie od tego co dostajemy na debiutanckim wydawnictwie. Było sporo tańczenia, zachwytu i ogólnie Ifi ponownie rozkochała mnie w swojej muzyce. A Panie z chórków wykonują kawał dobrej roboty - ogromny szacun!
A jeżeli ktoś miałby wątpliwości co do tego, że Ifi Ude jest artystką wybitną,
to zapraszam do przesłuchania "Miłościoszczelnego" - na koncercie kawałek nie pozostawia na słuchaczu suchej nitki, a noga sama skacze!
Animal Music
To był ostatni koncert drugiego dnia. Mój towarzysz koncertowy (tu pozdrawiam Rafała, który często obserwuje bloga - dalej nie pojmuję jak Ty ze mną wytrzymałeś te cztery dni) był już zmęczony i poszedł w kimę, wszyscy znajomi pili w okolicy Dużej Sceny, a ja dzielnie trzymałem się tamtego chłodnego wieczoru, aby zobaczyć występ bardzo obiecująco zapowiadającego się zespołu z Wielkiej Brytanii. Grupa gra muzykę całkowicie odmienną od tego, co serwuje się na Woodstocku (de facto na Małej Scenie było multum takich koncertów - praktycznie wszystkie podobały mi się bardziej od tych na Scenie Głównej mimo, że i tam działy się wspaniałe rzeczy). Grupa zaserwowała sporo własnych, drum'n'bassowych coverów słynnych piosenek - znalazło się miejsce dla "Misirlou" z filmu Pulp Fiction, było Batille i Avicciii. Czworo muzyków tchnęło w te utwory zupełnie inną aurę. Publiczność bawiła się równie dobrze co muzycy - w pewnym momencie dało się poczuć, że kilkumetrowa granica między sceną a tłumem nieformalnie zanikła. Jak zasypiałem na stojąco przed koncertem, tak po występie byłem niezdrowo nabuzowany. Myślę, że była to kwestia wspaniałej atmosfery, genialnego kontaktu z artystami, dobrego pogo i świetnej muzyki.
A tu autorski kawałek Animalsów - czekam na ich kolejny występ w Polsce!
Witam z powrotem!
Woodstock skończył się tak samo szybko jak się zaczął. Te 5 dni przeminęły jak oszalałe z prędkością światła - a szkoda, bo bawiłem się naprawdę wybornie. Do domu wróciłem kiedy już powoli zaczynało świtać, kładłem się spać, gdy ludzie wychodzili już do pracy i mimo tego, że minął cały dzień, to pofestiwalowe emocje dalej we mnie nie opadły i wydaje mi się, że jeszcze długo nie opadną. Jeżeli chodzi o same koncerty - mam Wam bardzo dużo do opowiedzenia i recenzje płyt, które planowałem będą musiały trochę poczekać. Na dokładnej relacji z kostrzyńskiego festu skupię się w przyszłym poście. Dzisiaj będzie coś zupełnie innego. Skonfrontuję dwa giganty pośród polskich letnich festiwali - bardzo sporo osób ultrazakochanych w jednym z tych wydarzeń często hejtuje drugie, grono radykalnych fanów tego drugiego, wylewa cysterny jadu na to pierwsze.
Będzie moi drodzy o Openerze i Woodstocku!
Sceny główne dwóch największych kolosów na naszym polskim festiwalowym rynku. Dwie liczące się za granicą nazwy.
Widzieliście już je na żywo?
Który z tych festiwalów jest lepszy? Jak dla mnie odpowiedź brzmi - żaden. Oba pokochałem całym sercem praktycznie tak samo. Nic jednak nie jest takie piękne i kolorowe - tak to już w świecie bywa, że obok superlatyw pojawiają się i wady. Postanowiłem sobie wszystko podzielić na sześć kategorii ze względu na które będę omawiać oba festiwale. Zapraszam do lektury ;)
CENA
No tutaj ewidentnie nie ma o czym mówić - jak nic wygrywa Woodstock. Jeśli w Waszym portfelu wieje pustką jak na westernowym filmie przed finałowym starciem dwóch rywali, a chcecie posłuchać dużo dobrej muzyki, to na Opener'a już się raczej nie wybierzecie. Nie martwcie się - Kostrzyn jednak wita Was z otwartymi ramionami - impreza jest niebiletowana i każdy fan fajnego grania na żywo i pozytywnej zabawy jest tutaj mile widziany! Nic tylko pakować namiot, wsiadać w pociąg i jechać! Tylko koniecznie trochę wcześniej przed festiwalem, bo w tym roku, gdy przyjechałem 29 Lipca (de facto 2 dni przed rozpoczęciem festiwalu), miejsca na polu namiotowym było już tyle co kot napłakał, a większość przyjezdnych lokowała się już w lesie.
Ostatnie dni to dla mnie głównie wypoczynek i szykowanie się mentalnie na Woodstock. Jeżeli ktoś z Was również się tam wybiera to w tym miejscu na oficjalnej stronie festiwalu możecie sobie ogarnąć cały line up łącznie z jubileuszowym koncertem Kasi Kowalskiej, na którym artystka zagra materiał ze swojej debiutanckiej płyty "Gemini" z 1994 (to już dwadzieścia lat piosenek takich jak "Oto ja", czy "Wyznanie" - może przed woodem walnę Wam tutaj recenzję tego krążka?). Wracając do głównego wątku całej dzisiejszej imprezy. Przede wszystkim chciałem tylko powiedzieć, że dalej nie mogę wyjść z podziwu jak statystyki pod postem o Jarocinie idą wciąż do góry - pierwszego dnia mordka mi się przez Was cieszyła jakbym widział co najmniej darmowy bilet na wakacje w Buenos Aires. Postanowiłem iść za ciosem i czym prędzej wrócić i machnąć zapowiedzianą wcześniej recenzję. O czym będzie dzisiaj? Otóż popiszę sobie o jednej z najbardziej eklektycznych płyt polskiej muzyki pierwszej dekady XXI wieku.
Zapraszam do lektury!
Hey - "music.music", Warner Music Poland, 2003
Z deszczu pod rynnę.
Po dość burzliwym okresie w życiu muzycznym grupy powoli wszystko zaczęło się stabilizować i wracać do normy. Gdy w 1999 roku Hey musiał w ramach spłacenia długów z wytwórnią Izabelinu nagrać i wydać płytę kompletnie za darmo, stanął przed kryzysem spowodowanym odejściem Piotra Banacha - dotychczasowego lidera i kompozytora wielu ważnych dla zespołu kompozycji (baj de łej on sam też nie zniknął permanentnie i wciąż prężnie działa między innymi w Indios Bravos). Kasia Nosowska pytała wtedy w nagłówkach swoich felietonów - "Hey is dead?". Na odpowiedź trzeba było chwilę poczekać, ale jak ostatecznie wiadomo zespół żyje pełnią życia i ma się dobrze. Po rewelacyjnie przyjętej nagranej już z Pawłem Krawczykiem płycie "[sic!]" - dzisiaj będącej obok debiutanckiego "Fire" w kanonie kultowych dokonań naszego rocka pojawiła się nadzieja na odbicie się od dna. Jubileuszowa trasa z okazji 10-lecia twórczości grupy, na którą fani wybierali piosenki poprzez specjalną stronę internetową (tak, tak moi drodzy - to nie Metallica pierwsza wpadła na taki innowacyjny pomysł) i wydanie zapisu z poszczególnych koncertów przyniosło równie pozytywny odzew co sam "[sic!]". Podczas gdy materiał zatytułowany
"[Koncertowy]" zyskiwał kolejne dobrze rotujące recenzje Kasia Nosowska i Paweł Krawczyk ogłosili oficjalnie, że są parą (na rany Chrystusa jak to tabloidowo brzmi - jakbym był pisemkiem dla gospodyń domowych). Wszyscy fani zespołu oczekiwali na kolejny studyjny krążek, a sami muzycy porównywani byli pod niebiosa z Johnem Lennonem i Yoko Ono. Rzeczywistość jest jednak inna i po wzlotach zwykle znowu następują upadki - tak to już jest, że życie to ciągła huśtawka i równie szybko jak krytyczne głosy zaczęły zachwalać "nowego" Hey'a, tak równie szybko się od zespołu odwróciły. Pofilozfowałem to mogę się skupić na samym "music.music".
Między innymi z takimi kawałkami jak "Miss Ouri" mamy do czynienia na
Dzień doberek moje kochane ludki!
Już 80. post nas zastał w całym tym pisaniu bloga - wiecie może o tym? Ktoś liczy? :P
W sumie to bardzo miło, że taki jubileuszowy post zbiegł się w czasie z ważną relacją z jednego z fajniejszych festiwali w Polsce. Otóż pamiętacie jak mówiłem, że wybieram się do Jarocina? Moja podróż niestety skończyła się tak szybko jak się zaczęła, bo był to tylko jeden wieczór, ale wiecie co Wam powiem? Raczej tam powrócę. Może za rok, a może za dwa - na pewno pojadę jeszcze raz. Bo Woodstock Woodstockiem, ale taki Jarocin jest tylko jeden w całej Polsce.
Wbrew pozorom audycja nie zawiera lokowania produktu. Po prostu smaczny sok i stylowe zdjęcie :P
Na wstępie zacznę od tego, że coś tam wisi w powietrzu i to się wyczuwa, gdy przekracza się bramkę - cienką granicę między rzeczywistym, normalnym światem pełnym problemów i nonsensów, a niesamowitą krainą muzyki, która funkcjonuje w umysłach słuchaczy polskiej muzyki niemal od czterdziestu lat. Co mnie zdziwiło najbardziej - teren całego jarocińskiego gigu jest bardzo, ale to bardzo niewielki. Przypominając sobie arcyogromne Kossakowo, na którego rozbrzmiewa co roku Open'er (moją relację z zeszłego roku możecie przeczytać jak pykniecie sobie tutaj) i zestawiając je z polem jarocińskiego festu, ciśnie mi się na myśl porównywanie Rosji i Watykanu. Tak to wygląda objętościowo. Ale jak głosi znana maksyma - nie liczy się wielkość a jakość! ;)
A ta stała na najwyższym poziomie - w ciągu jednego dnia miałem okazję zobaczyć na scenie między innymi czy nieocenioną Pidżamę Porno. Bardzo fajną sprawą jest rozgrywający się równolegle z jarocińskim festiwalem konkurs firmy Hortex - stają się oni jako tako współorganizatorem imprezy i zamiast piwa w strefie gastronomicznej można zakupić świeże, zimne soki owocowe, wziąć udział w różnego rodzaju konkursach i posłuchać zespołów, które rywalizują ze sobą na dodatkowo ustawionej scenie. Nie wiem, czy był to okrutny wymóg Hortexu, czy po prostu dobrodziejstwo ze strony organizatorów, ale koncerty na dwóch scenach nie pokrywały się ze sobą. Zaważyło to zdecydowanie na długości poszczególnych występów i większość z artystów grała tylko po pół godziny, ale z całą pewnością można było pojechać na Jarocin i usłyszeć absolutnie każdy zespół goszczący w line-upie. The Real McKenzies, Anathemę,
Dziś będziemy wyliczać na paluszkach piosenki pewnego ważnego dla muzyki zespołu. Są takie bandy bez których muzyka - nawet ta najprostsza, najbardziej pierwotna, docierająca do każdego ucha - nie byłaby tą samą muzyką. Jedną z takich grup są The Doors. Fabryka hitów w stylu introwertycznego psychodelicznego rocka. Bo kto nie znałby chociaż jednej z ich piosenek - "Riders of the storm", "Break on trough (to the other side)", czy "Hello, I love you"? Zwykle zespoły tego kroju cierpią na dosyć smutną przypadłość - bezkształtna masa ludków zna bardzo dobrze tylko te katowane przez radia i przeceniane bez przerwy płyty z serii "The Best Of", kiedy każda taka grupa ma na swoich płytach takie kompozycje, że kolana się uginają. The Drzwi - jak i cały ten dzieciokwiatowoodstockowy rock są bardzo fajne na lato. Dlaczego? Trochę jest w tym ironii. Otóż mimo ciągłego wypierania się epoki, w której żyło pokolenie hippie skipie, to ich utworki są przesiąknięte tamtymi czasami jak gąbka wodą w czasie poobiedniego zmywania. To muzyka parnych, śmierdzących potem małych moteli, oldschoolowych samochodów mknących pośród polnych drug i całego tego westernowego stuffu. Przyznajcie, że takie lato ze starych amerykańskich filmów zawsze Was urzekało! Nie? No to zachwyci na pewno muzyka tamtych lat.
Zapraszam do lektury!
Break on trough (To the other side)
Przebój tylko gwoli wstępu do całości. Znienawidziłbym siebie gdybym tego tutaj nie wstawił. Zanim mnie zbesztacie - wiem, wiem, wiem, że miało być bez kotletowych hiciorów, ale zbyt mocno kocham tę piosenkę, żeby nią tutaj nie zarzucić. Mówi się trudno. Cóż - zawsze jest szansa istnienia jakiegoś specjalnego przypadku, który nie zna jednego z największych przebojów Jima i spółki. Teraz może nadrobić zaległości. Dużo nie trzeba mówić, wystarczy się wsłuchać. I przy okazji nastrajać się na kolejne punkty wyliczanki.
Przyciemnione pomieszczenie, śpiewający Jimmy Morrison -
Dzisiejszy dzień z pewnością przejdzie do historii polskiej muzyki rozrywkowej. Otóż światło dzienne po wielu wielu latach ujrzała wreszci...
Zapraszam do lajkowania!
Kontakt
Masz jakieś pomysły? Chcesz mnie pochwalić za kunszt języka lub pojechać za błędy w składni i złą interpunkcję? Wszystkich zapraszam do siebie na dywanik na adres muzycznekorki@gmail.com